Finał na wariackich papierach – tekst od D3o (część 2)
Następnego dnia obudziło nas bezlitosne słońce, które zapowiadało kolejny upalny dzień. Nasza sytuacja nie była wesoła – przeogromny kac, ból całego ciała i niezaspokajane pragnienie. Postanowiliśmy kontynuować naszą podróż na plażę i po dotarciu na miejsce zastanowić się co dalej. Tam ochłodziliśmy się dzięki kąpieli w rzece i po krótkim czasie ruszyliśmy do centrum, żeby zjeść jakieś śniadanie. Do wieczora kręciliśmy się w okolicy strefy kibica, wędrując od jednej budki z piwem do drugiej, spotykając coraz większe grupy w naszych narodowych barwach. Tak upłynął nam cały dzień i około godziny 17:00 wybraliśmy się pod sam stadion w celu opchnięcia dodatkowego biletu. Najpierw trafiliśmy na Anglika, który za bilet zaoferował nam 150 euro. Potem Polak, który przyjechał z kolegami z nadzieją kupno biletu pod stadionem, zaproponował nam 100 euro. Nie zastanawiając się dwa razy, pomogliśmy rodakowi sprzedając bilet za mniejszą kwotę. Pod stadionem zbierała się coraz większa ilość kibiców z poszczególnych krajów, dominowali jednak Polacy, którzy skutecznie zagłuszali doping znacznie mniejszej ilości Włochów i Hiszpanów. Na placu pod stadionem zrobił się jeden wielki melanż, który trwał aż do momentu, gdy zaczęliśmy wchodzić na stadion. Kiedy zajęliśmy już swoje miejsca na stadionie, każdy z nas marzył tylko o odpoczynku, wygodnym łóżku i krótkiej drzemce. Nasze zainteresowanie samym meczem było zerowe i oglądaliśmy go z na wpół przymkniętymi oczami (dopiero po powrocie do domu dowiedzieliśmy się, że Włosi kończyli mecz w dziesiątkę).
Po meczu chwilę zastanawialiśmy się czy wracać na plażę i tym razem spędzić noc na piasku, czy lepiej udać się już na dworzec i tam znaleźć jakąś poczekalnię, w której moglibyśmy przekoczować noc. Argument „dworzec jest bliżej” przebił wszystkie inne i po chwili szliśmy już w jego stronę. Naszą drugą noc na Ukrainie spędziliśmy w dworcowej poczekalni na podłodze, bo wszystkie ławki były już zajęte.
DZIEŃ IV.
Z samego rana obudził mnie kopniak w łydkę. Gdy w końcu udało mi się otworzyć oczy, zobaczyłem nad sobą dwóch sokistów, gadających do nas coś do ukraińsku i machających rękoma w przeciwną stronę. Wraz z moimi kompanami zgodnie stwierdziliśmy, że każą nam wypie*dalać, więc nie zastanawiając się dłużej, wzięliśmy swoje „bambetle” i wyszliśmy z dworca. Poszliśmy do sklepu po alkohol i zapas wody, po drodze kupiliśmy jeszcze śniadanie i tym sposobem zostaliśmy bez żadnych hrywien. Około godziny 11:00 siedzieliśmy już w pociągu, w którym mieliśmy spędzić 14 godzin w drodze do Lwowa. Jak się okazało, trafiliśmy do pociągu, w którym okna się nie otwierają, co z wszechobecnym upałem i smrodem było raczej słabym połączeniem. Gdy dojeżdżaliśmy już do Lwowa, trzech Ukraińców wracających z finału strasznie się oburzyło na widok naszych barw i w powietrzu wisiała już większa spinka, jednak jeden z nich w porę się opanował i uspokoił swoich kolegów. W środku nocy dotarliśmy w końcu do Lwowa.
DZIEŃ V.
We Lwowie okazało się, że o tej porze nie ma żadnego busa do granicy i znów musieliśmy kombinować, żeby nie spędzić kolejnej nocy na dworcu. Zdecydowaliśmy się na podróż taksówką do Medyki, i ta „przyjemność” kosztowała nas 150zł. Przed 3:00 w nocy docieramy do granicy, gdzie pieszo pokonujemy samo przejście graniczne i jeszcze kilka kolejnych kilometrów, bo jak się okazało, od Przemyśla dzieliło nas jeszcze 20 km. Po niedługim marszu wzdłuż autostrady, trafiliśmy na busa, którego kierowca zaoferował nam podwiezienie na dworzec w Przemyślu za 50zł. Na dworcu całkiem dobra wiadomość – za 3 godziny mieliśmy bezpośredni pociąg do Szczecina. Postanowiliśmy skorzystać z dworcowych łazienek, gdzie mieliśmy możliwość wzięcia prysznica co było nie lada luksusem, biorąc pod uwagę, że na Ukrainie nie było takich miejsc, a jedyna nasza kąpiel odbyła w rzece. Po prysznicu znaleźliśmy tani bar mleczny, co także było miłą odmianą po 4 dniach żarcia fast-foodów. Po śniadaniu wsiedliśmy do pociągu, w którym mieliśmy spędzić 17 najbliższych godzin. W drodze powrotnej towarzyszyło nam jak zwykle piwko, ale i tak miękkie siedzenia zrobiły swoje i większość podróży przespaliśmy jak dzieci, przez co upłynęła nam ona bez większych przygód. Przed północą bezpiecznie dotarliśmy do Szczecina, wykończeni ale szczęśliwi.
Tutaj kończy się nasza przygoda z EURO 2012. Po tym wyjeździe mogę śmiało stwierdzić, że liczy się pasja i liczy się przygoda. Euro było co prawda tej wyprawy przyczyną, ale poza tym było tylko zbędnym dodatkiem a nawet w pewnych momentach utrudnieniem. To doświadczenie, którego z pewnością nie zapomnimy i będziemy je wspominać z uśmiechem, jednak jednocześnie utwierdza mnie ono w przekonaniu, że jeśli wyjazd na mecz, to tylko za swoim ukochanym klubem!
Z kibicowskim pozdrowieniem D3o
Koniec części drugiej