GymBeam
www.warhouse.pl

Finał na wariackich papierach – tekst od D3o (część 1)

„FUCK EURO”!

Nasza przygoda z Euro zaczęła się dosyć przypadkowo w maju 2011 r., kiedy niespodziewanie w ręce wpadły nam cztery bilety na finałowy mecz na Ukrainie. Pomimo początkowej euforii spowodowanej nadchodzącym melanżem, podejście do samego Euro było raczej standardowe (czyli „wyje*ane po całości” albo raczej „będzie co ma być”) i temat ten rzadko wypływał przy okazji naszych spotkań. Żaden z nas nie pomyślał odpowiednio wcześniej o jakichkolwiek przygotowaniach do tego wyjazdu, noclegach, biletach, paszportach i innych „błahostkach”.
Miało być nas czterech. Mecz odbywał się 1 lipca, początkowo wyjazd ze Szczecina zaplanowaliśmy na 30 czerwca i to była chyba jedyna rzecz, którą mieliśmy jako tako zaplanowaną. Jakiś tydzień przed samym wyjazdem uświadomiliśmy sobie, że chyba warto byłoby kupić jakieś bilety na bezpośredni pociąg do Kijowa. Po przyjeździe na dworzec szybko okazało się, że o biletach na ten pociąg możemy sobie jedynie pomarzyć. Po kilkudniowych debatach i przemyśleniach wybraliśmy więc opcję wyjazdu 28 czerwca (czyli dnia następnego), pociągami Szczecin – Kraków i Kraków - Przemyśl. Wciąż nie wiedzieliśmy jak dostaniemy się do samego Kijowa, uznaliśmy jednak, że w Przemyślu coś wymyślimy. W międzyczasie okazało się, że jeden z nas nie zdążył ogarnąć paszportu, więc na wyjazd zostało nas trzech i jeden bilet do sprzedania na miejscu. I tak 28 czerwca 2012 roku zaczęła się nasza podróż w nieznane.

DZIEŃ I.

Ze Szczecina wyruszyliśmy o godzinie 23:00, oczywiście odpowiednio zaprowiantowani. Do pociągu wpadliśmy dosłownie w ostatniej chwili bo przystanek „monopol” nieco się przedłużył. Można powiedzieć, że podróż „do” była luksusem w porównaniu do drogi powrotnej, chociaż wcale nie byliśmy odpowiednio przygotowani. Były browary, samogony i jeszcze raz browary. Oprócz tego rzodkiewki, kilka bułek, serek topiony i butelka wody, a do Przemyśla mieliśmy jechać około 18 godzin. W pociągu całonocny melanż, przedział dzieliliśmy z dwoma sympatycznymi staruszkami, wracającymi z sanatorium, które ku naszemu zaskoczeniu, wykazały się anielską cierpliwością i bez słowa znosiły hałas oraz alkoholowe opary. Nie chciały się jednak przyłączyć.
Po nieprzespanej nocy dotarliśmy do Krakowa, gdzie zaopatrzyliśmy się w kubełek kurczaków i świeżą porcję napojów wyskokowych. Potem jeszcze cztery godziny jazdy w zapełnionym po brzegi pociągu, jednak dobry humor nas jednak nie opuszczał i nie przejmując się przeładowanym przedziałem, kontynuowaliśmy naszą libację.
Mniej więcej o godzinie 15:00 wysiedliśmy totalnie zdezorientowani w Przemyślu, bez pomysłu na dalszą podróż. W kasie dowiedzieliśmy się, że nie ma szans na bilet na pociąg do Kijowa, postanowiliśmy więc „porozmawiać” na ten temat z samym konduktorem. Tym sposobem zapewniliśmy sobie podróż w przedziale konduktorskim, ale do odjazdu zostało tylko 15 minut. W tym czasie udało nam się jedynie wymienić trochę złotówek na hrywny i nie zaopatrując się w żaden dodatkowy prowiant, znaleźliśmy się w pociągu do Kijowa, w którym mieliśmy spędzić kolejne 13 godzin. Po kilku godzinach jazdy w przedziale konduktorskim, udało nam się trafić do przedziału z kuszetkami, gdzie wywiesiliśmy narodową flagę i kontynuowaliśmy melanż, co jakiś czas oddając się krótkim drzemkom. W pociągu jechało dużo „naszych” kibiców, więc co rusz można było usłyszeć „Polska biało-czerwoni” czy „Jesteśmy ch*j wie gdzie – alkohol leje się” i pod tym hasłem upłynęła nam reszta podróży.

DZIEŃ II.

30 czerwca około godziny 10:00 docieramy w końcu do Kijowa, już mocno „zmęczeni” i niewyobrażalnie głodni. Postanowiliśmy „zawczasu” zatroszczyć się o ewentualny powrót i po krótkiej pogawędce z Panią w okienku kasowym, dowiedzieliśmy się, że pieniądze, które udało nam się wymienić, wystarczą na jeden bilet powrotny do Warszawy. Pierwszą misją było znalezienie na dworcu osoby, która będzie naszym tłumaczem angielsko – ukraińskim, bo oczywiście Panie w okienku „ani me, ani be”. Z pomocą tłumaczki udało nam się kupić trzy bilety do Lwowa (bo tylko na takie wystarczyło nam waluty) na pociąg 2 lipca. Następnie udaliśmy się w stronę centrum w poszukiwaniu śniadania oraz miejsca, w którym moglibyśmy wymienić trochę złotówek na hrywny. Z tym pierwszym nie mieliśmy większego problemu, gorzej było z tym drugim. Okazało się, że znalezienie kantoru, który przyjmuje złotówki nie będzie takie proste jak mogłoby się wydawać. Po kilku godzinach udało nam się jednak na jakiś natrafić i zaopatrzeni w dodatkowe hrywny, wybraliśmy się na podbój Kijowa.
Najpierw udaliśmy się do strefy kibica, obeszliśmy ją dookoła, natrafiając po drodze na budkę z piwem, w tym momencie każdy z nas już wiedział, że zwiedzanie może poczekać. Po uzupełnieniu płynów i zregenerowaniu sił, postanowiliśmy połazić trochę po mieście, może zobaczyć coś wartego zobaczenia i przy okazji znaleźć jakieś miejsce na nocleg (w końcu dochodziła już 17:00, a my dalej nie mieliśmy niczego ogarniętego). Trafiliśmy na stację metra, na której kupno żetonu na przejazd okazało się nie lada wyzwaniem. Oczywiście tam też nikt nie mówi po angielsku, więc dogadywaliśmy się łamanym migowym i tak skończyliśmy z dwunastoma żetonami zamiast trzech. Postanowiliśmy udać się na nadrzeczną plażę z nadzieją, że w jej okolicy trafimy na jakieś pole kempingowe czy ośrodek, w którym będziemy mieli możliwość przenocowania. Jednak zanim trafiliśmy na cokolwiek w tym stylu, przed naszymi oczami wyrosły sklepiki z ławeczkami i piweczkami, które nie pozwalałyby nam przejść obok siebie obojętnie. Po trzech kolejnych piwkach i krótkich ale nieudanych poszukiwaniach, zdecydowaliśmy się wrócić do strefy kibica, w której tego dnia miał się odbyć koncert Eltona Johna i Queen. W tym momencie byliśmy już świadomi, że o noclegu możemy zapomnieć i czeka nas noc pod gołym niebem, na szczęście stan naszego upojenia nie pozwalał nam zadręczać się tą myślą. Po kilku piwach na koncercie, chcieliśmy wrócić na plażę i tam spędzić resztę nocy, lecz tutaj czekała nas kolejna niespodzianka. Metro o tej porze już nie kursowało, na plaże musieliśmy więc dostać się piechotą, nie znaliśmy jednak dokładnej drogi, na szczęście jeden z napotkanych Ukraińców (który, o dziwo, znał angielski) postanowił nas tam zaprowadzić. Po drodze nogi zaczęły odmawiać nam posłuszeństwa, mieliśmy odciski i odparzenia, byliśmy wyczerpani upałem i brakiem snu, a kilka razy chcieliśmy się już poddać i położyć na najbliższej ławce w centrum. W międzyczasie nasz przewodnik oddalił się do domu, a my około trzeciej w nocy dotarliśmy do miejsca, z którego widać było już plażę, jednak dzielił nas od niej jeszcze długi most, w którego stronę zaczęliśmy zmierzać. Gdy przeszliśmy już spory kawałek wzdłuż autostrady, zauważyliśmy, że wejście na most znajduje się po drugiej stronie autostrady, której nie byliśmy w stanie przejść ze względu na trzymetrowy mur. Wiedzieliśmy, że nie damy rady wrócić do przejścia, ani nawet iść dalej, i tak o godzinie piątej rano postanowiliśmy się poddać. Tym sposobem naszą pierwszą noc na Ukrainie spędziliśmy na betonie, przy autostradzie, pod mostem (ale z widokiem na rzekę)...

Koniec części pierwszej