Piknik a kibic sukcesu

O tym, że Patryk Małecki nie jest zwyczajnym piłkarzem nie trzeba nikogo przekonywać. Tym razem jednak jego słowa wywołały niespotykaną jak dotąd dyskusję. Jak wartościować kibiców? Czy w ogóle warto to robić? A jeśli tak to dlaczego?


- Kibic powinien być z drużyną na dobre i na złe, tak jak nasi fani dopingujący z trybuny za bramką. Oni są z nami nawet wtedy, gdy przegrywamy. Chciałbym, żeby "pikniki" w ogóle nie przychodziły na stadion Wisły. Irytują mnie, bo jak wszystko jest dobrze, to klepią po plecach, a gdy tylko coś się nie uda - gwiżdżą. Nie pomagają nam, tylko przeszkadzają. Takich kibiców nie potrzebujemy. Naprawdę wolałbym grać tylko dla pięciu tysięcy fanatyków – powiedział Patryk Małecki w jednym z wywiadów, wywołując jednocześnie globalną dyskusję o tym, czy bardziej wartościowym kibicem jest „piknik”, czy też fanatyk. Warto zastanowić się w pierwszej kolejności nad tym, co rozumiemy poprzez oba określenia, a także jaki zakres działań przypada członkom poszczególnych grup.

W stereotypowym myśleniu „piknik” to istotnie sympatyk futbolu, który przychodzi na trybuny zjeść dobrą kiełbasę i obejrzeć zwycięstwo ukochanego klubu – z tych samych powodów zresztą głośno protestuje, gdy owa wiktoria nie nadchodzi. Czy jednak „piknik” to kibic sukcesu? Nie ulega wątpliwości, że odpowiednie zdiagnozowanie wymaga wprawy, a różnic zapewne na pierwszy rzut oka nie widać, lecz istnieją pewne cechy, których nie sposób nie uwzględniać przy opisie obu grup. Otóż bowiem, czy piknik wchodząc na trybunę podejdzie do swojego krzesełka opisanego na bilecie? Ktoś, kto mylnie zdefiniuje przedstawiciela tej grupy mógłby odpowiedzieć, że owszem, przecież to kompletnie „niekumaty” gość, lecz po chwili zastanowienia – czy piknikiem nie należy raczej określać tych typków w kaszkietach, dobijających, albo i sporo przebijających 100kg, zazwyczaj już pod wpływem różnorakich nektarów i wywarów, którzy są niemal na każdym meczu, a specjalizują się we fluganiu na wszystkich – od sędziów, przez przeciwników, do naszych graczy? Jeśli tak właśnie wyobrażamy sobie piknikowego fana, a przynajmniej ja taki obraz mam w głowie i na myśli, to w życiu nie zgodzę się z tezą, że ten chłop przyjdzie na stadion i wyprosi fanatyka z miejsca, albo pomyli sektory i na Żylecie / Galerze / pod Zegarem będzie apelował o zajęcie krzesełek, gdyż niewiele widać na murawie… Uciszyć małolatów gdzieś na krytej, którzy poniesieni dopingiem młyna, chcą podobny zorganizować na trybunie piknikowej – ok, to nikogo nie zdziwi. Fluganie na swoich, apelowanie o siedzący tryb oglądania meczu – jasne, zdarzy się. Ale Ci kibice, bo przecież to wciąż kibice, nigdy nie będą siedzieli podczas klubowego hymnu, nigdy nie wyjdą przed końcem (wyłączamy tu sytuacje przy wynikach rzędu 0:5, gdzie mogłyby nie wytrzymać serca tych, starszych przecież ludzi), nigdy się nie przerzucą na lokalnego rywala.

Inaczej sprawa się ma z szeroko pojętym kibicem sukcesu. Najlepszym podsumowaniem i przybliżeniem tego typu „kibica” będzie po prostu zaproszenie do obejrzenia na żywo siatkarskiego meczu. Trąbki, kołatki, wymalowane twarze, miliony gadżetów (musowo z logiem sponsora!) – ogółem, targowisko, sportowy McDonald’s i wszystko to, co w środowisku kibiców piłkarskich wzbudza wstręt. Niestety zjawisko tego typu „fanatyków” zaczyna powoli wchodzić na nasze salony, głównie przez fakt budowania coraz większych stadionów stanowiących atrakcję samą w sobie. Kibice sukcesu to nie rezerwy kibiców radiowych i telewizyjnych, których sukcesy zmobilizowały do odwiedzenia starego stadionu swego ukochanego klubu – ci zasilają grono pikników. To ludzie, którzy na stadionie znajdują się po raz pierwszy i prawdopodobnie już na wstępie odczuwają lęk, czy nie powtórzą się chuligańskie wybryki, które oglądali w telewizji. Już od samego wstępu przestrzegają swoje dzieci, by trzymały się jak najbliżej, bo nigdy nie wiadomo jakie zboczeńce mogą się tu czaić. Smutne plony zebrane po zasianiu ziarna przez Football Factory i Green Street Hooligans, banda ludzi nieprzystosowanych do warunków, jakie panują na naszych stadionach. Tacy nie zrozumieją, który sektor jest przeznaczony dla dopingujących, a który dla rodzin z dziećmi. Tacy nie pojmą, jakie zasady panują na trybunach, a przynajmniej nie pojmą tego od razu, przy pierwszym meczu. To właśnie oni przyjdą na mecz w barwach Atletico Madryt, albo Juventusu Turyn, nawet nie wiedząc co te koszulki oznaczają dla polskich kibiców. To oni wyproszą Cię z siodełka, wreszcie to oni będą gwizdać i krzyczeć „goście do domu!”. To z nich powinniśmy szydzić i to ich powinniśmy edukować, nie zaś – leniwych, ale swoich – pikników, zwanych nawet przez niektórych „pikolami”.

Tu jednak dochodzimy do sedna. Kogo tak naprawdę na Cracovię wyganiał Małecki? Z początku jego wypowiedź może się wydawać pozytywna dla fanatyków, przecież podkreślił, że woli grać dla pięciu tysięcy dopingujących, niż całego stadionu „oglądaczy”. Zastanówmy się jednak nad dalszymi słowami „Małego”. Czy jego wypowiedź nie dotyczyła przede wszystkim gwizdów i tego, by z drużyną (z drużyną, nie z klubem!) być na dobre i na złe? A jeśli tak, to jak ustosunkowałby się do popularnych gdzie niegdzie okrzyków idących z samego gniazda – „piłkarzyki, pajacyki” lub też „po co wy gracie, jak wy ambicji nie macie”? Czy wtedy nazwałby chłopaków zza bramki piknikami? Przecież my, fanatycy jesteśmy na dobre i na złe z KLUBEM, a nie przypadkową zbieraniną, która aktualnie tworzy naszą drużynę. Jasne, ciężko sobie wyobrazić by wiślacy odwrócili się od Małeckiego, tak jak ŁKS nawet w najgorszych momentach nigdy nie cisnął po Wyparło, czy też Górnik, który zawsze oszczędzał Wiśniewskiego. Jednakże czy Patryk nie pomylił trochę pojęć?
iparts.pl