Wrogowie Frekwencji
Jeśli nasze liczby skontrastować z trybunami lat siedemdziesiątych, dwa czy trzy tysiące widzów mniej na pojedynku z peryferyjnym klubem, niż z wielką firmą nie powinno naprawdę zaprzątać nam głowy. Czterdzieści lat temu niemal wszystkie kluby ekstraklasy miały przynajmniej dwa, czy trzy mecze w sezonie, gdzie na trybunach zasiadało powyżej dwudziestu, trzydziestu a nawet czterdziestu tysięcy widzów. Można spekulować, że to były inne czasy, bilety były tańsze, a niebo bardziej niebieskie, wygląda jednak na to, że przede wszystkim przegrywamy, my jako kibice, z postmodernistycznym widzeniem świata. Otóż w mojej opinii główną przeszkodą dla dzieciaka w drodze na stadion jest... komputer. Od najmłodszych lat latorośle karmione są piłką nożną w wydaniu monitorowym, kolejne edycje Fify i PES-a nie są już miłym przerywnikiem, czy rozrywką, gdy na dworzu grać się nie da, ale stałym i, niestety niejednokroć, jedynym sposobem spędzania wolnego czasu. Jeśli więc spada zainteresowanie piłką nożną w wydaniu innym niż w postaci pikseli na ekranie, logicznym wydaje się odpływ młodzieży od stadionów. Leniwe społeczeństwo zamiast ruszyć na spotkanie z przygodą na trybunach, woli obejrzeć mecz w wygodnym fotelu z paczką czipsów w ręku, bądź też samemu rozegrać ten mecz na X-boxie czy Playstation. Ilekroć sam słyszałem odpowiedź "nie chce mi się" na moje pytanie o wybranie się na mecz. Uzasadnień jest zaś więcej, byle by tylko nie trzeba było gimnastykować się i jechać na stadion. Do bardziej absurdalnych należało wyjaśnienie, że słońce grzeje zbyt mocno i świecąc w oczy, będzie utrudniało oglądanie meczu. Dodam jeszcze tylko, że delikwent używający tej wymówki aktualnie narzeka, że jest stanowczo za zimno, by odwiedzić stadion.
Sytuacji zapewne nie poprawia negatywna prasa i brak świadomości u ludzi nie stykających się na codzień z futbolem. Jeśli już bowiem ktoś w maluchu zaszczepi ziarnko, z którego wyrosnąć może kibicowska mentalność, na drodze do swobodnego kiełkowania tejże sadzonki stają despotyczni rodzice, którzy "doskonale wiedzą, jak te mecze wyglądają". Chuligaństwo, wulgarność, nazizm i zło wciąż przewijają się w obiegowych opiniach dotyczących kibiców. Głównym czynnikiem rodzicielskich szlabanów dla najmłodszych pozostaje przemoc i agresja od jakiej aż kipią przypominające bibilijne piekło trybuny. Przecież TVN pokazał, jak się leją i to wszyscy, bez wyjątku! Oczywiście problem ten tyczy się wyłącznie "dobrych domów", gdzie rodzice w ogóle są zainteresowani tym, gdzie aktualnie przebywa ich pociecha. Dzieciaki z patologicznych środowisk częściej odwiedzają stadion, ale dla tych z kolei finanse są wiodącym problemem. Cieszą inicjatywy klubów, które starają się obniżać ceny dla dzieci i młodzieży, pozwalając tym samym zwiększyć liczbę młodych osób zdolnych samodzielnie wykupić bilet. Tu jednak często wiatr sieją starsi kibice, którzy wolą wypić browar na ławce, zaciągając się jakimś lepszym fajkiem, jednocześnie lansując się w smyczce swojego ukochanego klubu, aniżeli wspierać klub dopingiem i pieniędzmi przeznaczonymi na wejściówkę. Zebrana burza to "zepsute" chłopaki snujące się bez celu po osiedlach, co prawda deklarujące miłość do klubu, lecz zachowujące w tym uczuciu pełną platoniczność. Brak na stadionie najmłodszego pokolenia to także smutny zwiastun przyszłości - kibicowskie zacięcie zyskuje się bowiem w młodości, a nabycie fanatycznego bakcyla w dojrzalszym wieku jest niezwykle trudne.
Innym bardzo poważnym problemem jest również poziom piłki nożnej. Nie ma co ukrywać, że gro ludzi chodzi na stadiony nie tylko z powodu otoczki, jaką tworzą kibice, ale także dla futbolistów, którzy aktualnie przeżywają głęboki kryzys. W czasach globalizacji mogę obejrzeć praktycznie każdy mecz na żywo, niezależnie od tego czy kręci mnie techniczny holenderski futbol, czy angielskie przerzuty i walka. Jeśli więc mogę ekscytować się popisami profesjonalistów z najwyższej półki z każdego zakątka globu, dlaczego marznąć na archaicznych trybunach załamując się podczas obserwacji poziomu naszej polskiej kopaniny. Ceny biletów nieadekwatne do poziomu rozgrywek to bolączka rodzimej ekstraklasy. Wieloletni brak jakichkolwiek sukcesów, także reprezentacyjnych i postępująca degrengolada piłki w kraju nad Wisłą nie tworzy dobrego klimatu do chodzenia na mecze. Niezliczoną ilość razy słyszałem śmiech skierowany w stronę pasji - jak bowiem nie wyśmiać kogoś, kto poświęca czas i pieniądze by obejrzeć w akcji skórokopów nie potrafiących przejść przez gigantów ligi azerbejdżańskiej, gdy zupełnie za darmo na ekranie może uświadczyć magii futbolu hiszpańskiego czy angielskiego? Wrócę tu do wcześniej wspomnianego zaszczepiania fanatyzmu już u najmłodszych. Zabranie ludzi przyzwyczajonych do przesiadywania przed telewizorem w oczekiwaniu na kolejne triki Ronaldo czy Messiego na stadion raczej nie wywoła u nich entuzjazmu, mimo efektownej oprawy i porywającego dopingu.
Sytuację jak zawsze starają się ratować kibice. Tu jednak także ciężko jest znaleźć "złoty środek" - do przyjścia na trybuny jednych zachęci adrenalina, innych cudowne oprawy, a jeszcze kolejnych komfort oglądania meczu. Co gorsza, zazwyczaj grupom ciężko jest się porozumieć - wytworni znawcy futbolu nie chcą przychodzić na mecz i przez 15 minut stracić boisko z oczu, będąc przysłoniętym sektorówką bądź też dymem z płonącej racy. Miłośnicy mocniejszych wrażeń bezustannie zaś żyją w stresie, obawiając się, że ich trybuny staną się "drugą Anglią". Efekt jest zaś opłakany, co tydzień w tydzień możemy zaobserwować patrząc na liczby widzów poszczególnych ligowych spotkań. Na szczęście powoli coś zaczyna się dziać, o czym świadczy choćby casus Lecha Poznań czy Widzewa, gdzie każde spotkanie jest wyprzedane do ostatniej wejściówki. Nowe stadiony zapewne przyciągną nowych widzów, lecz czy jest w nas tyle siły, by wrócić do tradycji z lat sześćdziesiątych, czy siedemdziesiątych? Odpowiedź poznamy prawdopodobnie po Euro 2012, gdy wyjaśni się, czy powrócił boom na futbol w Rzeczpospolitej.