
Serbia - POLSKA (relacje, foto i video)
Moderatorzy: Zorientowany, LechiaCHWM
-
- Posty: 29
- Rejestracja: 27.02.2007, 20:07
- Lokalizacja: Siemianowice Sl
-
- Posty: 389
- Rejestracja: 27.02.2007, 16:31
- Lokalizacja: Jasło
Z serbskiej gazety:
[link]
Na dolnym zdjęciu Czarni Jasło i Orzeł Przeworsk.
Pozdro dla Orzełka, Sandecji i Polonii Wwa, oraz chłopaków z Knurowa i dzięki za wspólny całonocny melanż
Mam prośbę do chłopaków z Wisłoki, którzy jechali autobusem z Krk, którzy z nami rozmawiali, by się odezwali do mnie na priv.
P.S
Serbki są piękne
[link]
Na dolnym zdjęciu Czarni Jasło i Orzeł Przeworsk.
Pozdro dla Orzełka, Sandecji i Polonii Wwa, oraz chłopaków z Knurowa i dzięki za wspólny całonocny melanż

Mam prośbę do chłopaków z Wisłoki, którzy jechali autobusem z Krk, którzy z nami rozmawiali, by się odezwali do mnie na priv.
P.S
Serbki są piękne

Biali ludzie, czarne charaktery!
-
- Posty: 472
- Rejestracja: 09.03.2007, 10:59
-
- Posty: 129
- Rejestracja: 26.02.2007, 19:24
- Lokalizacja: Radomsko
-
- Posty: 114
- Rejestracja: 22.07.2007, 21:42
- Lokalizacja: Jarocin
Wyruszamy na ten mecz z Jarocina razem z kolegą o godzinie 23.00 w poniedziałek,do Krakowa skąd organizowany jest wyjazd docieramy w godzinach wczesnoporannych.W autobusie z nami jadą kibice Hutnika Kraków(25 osób),po kilka osób z Wisły,Cracovii,Stomilu Olsztyn,Pogoni Lębork,Ruchu Chorzów,GKSu Tychy.Podróż mija nam we wyśmienitach nastrojach głównie za sprawą bardzo rozrywkowych Hutników którzy swoim zachowaniem i zabawnymi tekstami rozbawiali wszystkich uczestników wyjazdu.Problemy zaczeły się na granicy węgiersko-serbskiej,kiedy to przez kilkadziesiąt miuniut jesteśmy przetrzymywani i konkretnie "przetrzepani"przez Serbskich policjantów.Do samego Nowego Sadu gdzie mamy nocleg jesteśmy eskortowani przez radiowóz policyjny.
Policja także przez całą noc w sile dwóch samochodów pilnuje nas aby przypadkowo nikt nie przedostał się do miasta(oczywiście Hutnicy próbowali ).Rano na miejscu zbiórki pod hotelem,wita nas cały autobus plus dwie suki serbskiej Policji,którzy będą nas konwojować do samego Belgradu!!!!!!!!Jeszcze po drodze przy kolejnej kontrolii,gliniarze za bardzo drobny incydent przy wraku "dużego fiata"próbują nas zawrócić na granicę,ale dzięki tłumaczce która z nami podróżowała udało się ich przekonać.Następnie z trzema innymi autokarami(Sosnowiec,Bielsko-Biała)jesteśmy przeeskortowani na plac na przedmieściach Belgradu,gdzie "stróże prawa"poinformowali,że na stadion będziemy przewiezieni dopiero na godzinę przed meczem(w planach mielismy zwiedzać miasto),oczywiście nikomu to sie nie spodobało i doszło do pierwszych przepychanek z Policją.Dopiero po 3 godzinach negocjacji udało się dojść do porozumiena,że możemy wjechać do miasta,ale......prosto na stadion(była godz.15)!!!!!!!!Więc jako pierwsi meldujemy się na stadionie na 5 godzin przed meczem!!!!!!Na meczu dużo "kumatch"ekip.Serbów bez dopingu z ich strony ok.1000,z czego kilku przez cały mecz się tylko napina.Z naszej srony doping na przyzwoitym poziomie.Po meczu starcie przy wyjściu z tymi co zawsze.Powrót do samej granicy węgierskiej(200km)pod mocną eskortą.W Krakowie meldujemy się ok.14,a w Jarocinie w godzinach póżno wieczornych.Wrażenia z wyjazdu bardzo pozytywne,Serbię uważam teraz za kraj typowo POLICYJNY(gdzie gliniarz jest Panem i Władcą),byłem w szoku,jak zobaczyłem(z okien autobusu) osiedle cygańskie w Belgradzie,które zbudowane było z kartonów i płyt wiórowych,utopione w błocie,gdzie mieszkało kilka tysięcy ludzi!!!!!!
Ogólnie było SUPER!!!
Policja także przez całą noc w sile dwóch samochodów pilnuje nas aby przypadkowo nikt nie przedostał się do miasta(oczywiście Hutnicy próbowali ).Rano na miejscu zbiórki pod hotelem,wita nas cały autobus plus dwie suki serbskiej Policji,którzy będą nas konwojować do samego Belgradu!!!!!!!!Jeszcze po drodze przy kolejnej kontrolii,gliniarze za bardzo drobny incydent przy wraku "dużego fiata"próbują nas zawrócić na granicę,ale dzięki tłumaczce która z nami podróżowała udało się ich przekonać.Następnie z trzema innymi autokarami(Sosnowiec,Bielsko-Biała)jesteśmy przeeskortowani na plac na przedmieściach Belgradu,gdzie "stróże prawa"poinformowali,że na stadion będziemy przewiezieni dopiero na godzinę przed meczem(w planach mielismy zwiedzać miasto),oczywiście nikomu to sie nie spodobało i doszło do pierwszych przepychanek z Policją.Dopiero po 3 godzinach negocjacji udało się dojść do porozumiena,że możemy wjechać do miasta,ale......prosto na stadion(była godz.15)!!!!!!!!Więc jako pierwsi meldujemy się na stadionie na 5 godzin przed meczem!!!!!!Na meczu dużo "kumatch"ekip.Serbów bez dopingu z ich strony ok.1000,z czego kilku przez cały mecz się tylko napina.Z naszej srony doping na przyzwoitym poziomie.Po meczu starcie przy wyjściu z tymi co zawsze.Powrót do samej granicy węgierskiej(200km)pod mocną eskortą.W Krakowie meldujemy się ok.14,a w Jarocinie w godzinach póżno wieczornych.Wrażenia z wyjazdu bardzo pozytywne,Serbię uważam teraz za kraj typowo POLICYJNY(gdzie gliniarz jest Panem i Władcą),byłem w szoku,jak zobaczyłem(z okien autobusu) osiedle cygańskie w Belgradzie,które zbudowane było z kartonów i płyt wiórowych,utopione w błocie,gdzie mieszkało kilka tysięcy ludzi!!!!!!
Ogólnie było SUPER!!!
LIGA TO CHLEB POWSZEDNI,LIGA MISTRZÓW TO ŚWIĘTO,ALE NIC TAK NIE EKSCYTUJE JAK KADRA!!!!!!!
-
- Posty: 213
- Rejestracja: 26.02.2007, 17:45
- Lokalizacja: Ruda Śląska
-
- Posty: 169
- Rejestracja: 29.06.2007, 14:54
- Lokalizacja: Tarnobrzeg
-
- Posty: 260
- Rejestracja: 04.03.2007, 21:19
a za chwile będziecie pisać odpierdolcie się od nas, to nasza sprawa co robimy więc odpuść następnym razemneRka pisze:Niemożliwe, kibice Ruch-u byli?co na to społeczność kibice.net
przecież to same hanysy, niemce, szwaby którzy najchętniej przenieśli by klub do Bundesligi
![]()
![]()
sorry za OT, może ktoś teraz się przekona że na Ruchu jest grupa która jeździ na repre i czuję się Polakami.
A.C.A.B
-
- Posty: 169
- Rejestracja: 29.06.2007, 14:54
- Lokalizacja: Tarnobrzeg
Więcej takich filmików i fotek...Madball pisze:http://pl.youtube.com/watch?v=XcpqgvBpGZc
ULTRAS SIARKA FOREVER
-
- Posty: 785
- Rejestracja: 27.02.2007, 00:00
- Lokalizacja: Katowice-Panewniki
Na mecz jechałem z Sport&Travel.
Wyjazd wieczorem we wtorek z Krakowa, powrót piątek nad ranem.
Całkowity koszt (bilet, ubezpieczenie, jedzenie, alko, przejazd, nocleg): około 550 złotych.
W dwupiętrowym autokarze jechało pięć osób od nas (oprócz tego spotkaliśmy kilku-kilkunastu GieKSiarzy - na meczu, w cetrum i na trasie).
Z nami jechali kibice jeszcze takich klubów, jak: Górnik, Wisłoka, Jagiellonia, Warmia, Legia, Wisła, Lechia, Śląsk, Raków, Promień, Falubaz (pewnie o jakimś klubie zapomniałem...). Góra zdominowana przez prawdziwych kibiców, na dole kilkanaście osób bardziej piknikowych.
Droga do Belgradu mija w miarę szybko na rozmowach z kibicami innych drużyn oraz na piciu. Jedynie na granicy węgiersko-serbskiej musimy czekać bardzo długo i wychodzić z autokarów na kontrolę.
W Belgradzie jesteśmy rano w środę. Meldujemy się w hotelu, bierzemy prysznic, jemy i ruszamy w około 10 osób do centrum miasta. Po drodze spotykamy kilka osób w szalikach Zvezdy oraz Partizana. Zadziwia nas mała liczba kibiców z Polski (dopiero potem dowiadujemy się, że przetrzymano 5 autokarów na parkingu). Odwiedzamy sklepik klubowy Zvezdy z uroczą sprzedającą (ogólnie serbki są bardzo, bardzo ładne). Tam udzielamy wywiadu dla Radia Wrocław. Następnie w drodze do baru spotykamy dziennikarza serbskiego, z którym rozmawiamy o tytm jak podoba się nam miasto, kibicowaniu itd. W barze wskazanym i poleconym przez dziennikarza cykają nam foto i tak trafiamy do serbskiego dziennika (który kupujemy dzień później). Tam spotykamy się także z dwoma GieKSiarzami. Przy wyjściu rozmawiamy z kibicem serbskim, który nakreśla nam klimaty panujące w mieście, reprezentacji oraz w klubach. Jeszcze tylko szybka szamka (wspaniałe kebaby - o niebo lepsze niż w Polsce) i
jedziemy autokarem na Maracane. Wszędzie masa psiarni. Przy wchodzeniu głupi przepis - zabierają baterię i monety (ładnie się obłowili). Niektórym jednak udaje się nie oddać swoich drobnych oraz wnieść cyfrówki. Stadion z dobrą widoczność, ale fakt że troszkę zaniedbany. Polaków około 1800-2000, a Serbów 500-700. Na prawie dwie godziny przed meczem nie ma miejsca na wywieszenie już flag, tak więc część leży na krzesełkach. Większość to prawdziwi kibice, choć nie zabrakło pikników w szalach ERY - do tego maks najebanych. Na dole każdego sektora stoi psiarnia/ochrona. Prowadzimy bradzo dobry doping przez cały mecz. Srbowie, tylko napinają się z lewej strony naszego sektora pokazując nam między innymi... gołe d***. Cóż, co kraj to obyczaj. Po mecz piłkarze podchodzą pod nasze sektory i rzucają kilka koszulek. Z ekip obecnych na meczu najliczniejsza grupa to BKS + Zagłębie (około 100). Przy wychodzeniu ze stadionu po meczu dochodzi do małego zamieszania z psami, ale nic wielkiego się nie dzieje. Wracamy potem szybko do hotelu.
O 1:00 w nocy ruszam na miasto, niestety sam, bo nikt się na to nie garnął. Ogólnie zadziwia mnie, że stolica w ogóle nie zyła - otwarte 3 bary, 2 dyskoteki, malutko lidzi na ulicach...
Rano śniadanie i wyjazd do Polski. Do granicy serbsko-węgierskiej eskortują nas psy (w tym jedna policjantka - d*** jakich mało, dodatkowo... machająca do kibiców, przesyłająca buziaki i robiąca sobie z nimi fotki - tak jak pisałem wcześniej - co kraj, to obyczaj). Jak ktoś ma to niech wklei jej zdjęcie. Na granicy obywa się bez kontroli. Trafiamy
do Budapesztu na szybkie zwiedzanie i małą szamkę. Miasto bardzo ładne, ale zakorkowane. Odpalamy pod jednym z pomników piro i robimy mały pokaz dopingu.
A potem to już kierunek Polska (oczywiście z kilkoma postojami).
Mimo, że teraz mam 38,7 gorączki, to BYŁO WARTO. Teraz tylko czekać na losowania.





http://pl.youtube.com/watch?v=fhaoEII-bc4
http://pl.youtube.com/watch?v=kws-mx7qoJo
PS. Proszę o kontakt na PW kibiców Rakowa z którymi miałem przyjemność jechać - GieKSiarz.
Wyjazd wieczorem we wtorek z Krakowa, powrót piątek nad ranem.
Całkowity koszt (bilet, ubezpieczenie, jedzenie, alko, przejazd, nocleg): około 550 złotych.
W dwupiętrowym autokarze jechało pięć osób od nas (oprócz tego spotkaliśmy kilku-kilkunastu GieKSiarzy - na meczu, w cetrum i na trasie).
Z nami jechali kibice jeszcze takich klubów, jak: Górnik, Wisłoka, Jagiellonia, Warmia, Legia, Wisła, Lechia, Śląsk, Raków, Promień, Falubaz (pewnie o jakimś klubie zapomniałem...). Góra zdominowana przez prawdziwych kibiców, na dole kilkanaście osób bardziej piknikowych.
Droga do Belgradu mija w miarę szybko na rozmowach z kibicami innych drużyn oraz na piciu. Jedynie na granicy węgiersko-serbskiej musimy czekać bardzo długo i wychodzić z autokarów na kontrolę.
W Belgradzie jesteśmy rano w środę. Meldujemy się w hotelu, bierzemy prysznic, jemy i ruszamy w około 10 osób do centrum miasta. Po drodze spotykamy kilka osób w szalikach Zvezdy oraz Partizana. Zadziwia nas mała liczba kibiców z Polski (dopiero potem dowiadujemy się, że przetrzymano 5 autokarów na parkingu). Odwiedzamy sklepik klubowy Zvezdy z uroczą sprzedającą (ogólnie serbki są bardzo, bardzo ładne). Tam udzielamy wywiadu dla Radia Wrocław. Następnie w drodze do baru spotykamy dziennikarza serbskiego, z którym rozmawiamy o tytm jak podoba się nam miasto, kibicowaniu itd. W barze wskazanym i poleconym przez dziennikarza cykają nam foto i tak trafiamy do serbskiego dziennika (który kupujemy dzień później). Tam spotykamy się także z dwoma GieKSiarzami. Przy wyjściu rozmawiamy z kibicem serbskim, który nakreśla nam klimaty panujące w mieście, reprezentacji oraz w klubach. Jeszcze tylko szybka szamka (wspaniałe kebaby - o niebo lepsze niż w Polsce) i
jedziemy autokarem na Maracane. Wszędzie masa psiarni. Przy wchodzeniu głupi przepis - zabierają baterię i monety (ładnie się obłowili). Niektórym jednak udaje się nie oddać swoich drobnych oraz wnieść cyfrówki. Stadion z dobrą widoczność, ale fakt że troszkę zaniedbany. Polaków około 1800-2000, a Serbów 500-700. Na prawie dwie godziny przed meczem nie ma miejsca na wywieszenie już flag, tak więc część leży na krzesełkach. Większość to prawdziwi kibice, choć nie zabrakło pikników w szalach ERY - do tego maks najebanych. Na dole każdego sektora stoi psiarnia/ochrona. Prowadzimy bradzo dobry doping przez cały mecz. Srbowie, tylko napinają się z lewej strony naszego sektora pokazując nam między innymi... gołe d***. Cóż, co kraj to obyczaj. Po mecz piłkarze podchodzą pod nasze sektory i rzucają kilka koszulek. Z ekip obecnych na meczu najliczniejsza grupa to BKS + Zagłębie (około 100). Przy wychodzeniu ze stadionu po meczu dochodzi do małego zamieszania z psami, ale nic wielkiego się nie dzieje. Wracamy potem szybko do hotelu.
O 1:00 w nocy ruszam na miasto, niestety sam, bo nikt się na to nie garnął. Ogólnie zadziwia mnie, że stolica w ogóle nie zyła - otwarte 3 bary, 2 dyskoteki, malutko lidzi na ulicach...
Rano śniadanie i wyjazd do Polski. Do granicy serbsko-węgierskiej eskortują nas psy (w tym jedna policjantka - d*** jakich mało, dodatkowo... machająca do kibiców, przesyłająca buziaki i robiąca sobie z nimi fotki - tak jak pisałem wcześniej - co kraj, to obyczaj). Jak ktoś ma to niech wklei jej zdjęcie. Na granicy obywa się bez kontroli. Trafiamy
do Budapesztu na szybkie zwiedzanie i małą szamkę. Miasto bardzo ładne, ale zakorkowane. Odpalamy pod jednym z pomników piro i robimy mały pokaz dopingu.
A potem to już kierunek Polska (oczywiście z kilkoma postojami).
Mimo, że teraz mam 38,7 gorączki, to BYŁO WARTO. Teraz tylko czekać na losowania.






http://pl.youtube.com/watch?v=fhaoEII-bc4
http://pl.youtube.com/watch?v=kws-mx7qoJo
PS. Proszę o kontakt na PW kibiców Rakowa z którymi miałem przyjemność jechać - GieKSiarz.
Stowarzyszenie Kibiców GKS-u Katowice "SK 1964"
[link]
[link]
-
- Posty: 50
- Rejestracja: 28.03.2007, 21:33
- Lokalizacja: z kolejowego miasta
wyjazd
Z Koluszek wyjeżdżamy w poniedziałek o 9.00 autem w 3 osoby. W Piotrkowie dosiada się do nas jeden chłopak ze Staru Starachowice ( też kibic Widzewa ).Droga mija nas na spożywaniu trunków rozweselających oraz rozmowach. Nocleg zaplanowany był na Słowacji ale plany pokrzyżowały się i lecieliśmy dalej nie zatrzymując się na wieczór. Na granicach szybka wymiana walut ( przez cały wypad przewinęło mi się piec walut ).O 14 we wtorek meldujemy się w Szegedzie –miejscowość 20 km od granicy z Serbią. Tam znajdujemy lokum w którym się zatrzymaliśmy. Drogo nie było do 170 zł na 4 ( 2 pokoje kuchnia łazienka ).Po ogarnięciu się wyruszamy na miasto trochę pozwiedzać oraz coś wypić. Miasto dosyć duże , w jednym z barów spotykamy gościa który na widok czapek z napisem Koluszki zaczyna nam wymieniać kilku piłkarzy Widzewa z dawnych lat w tym Zbigniewa Bońka .Po krótkiej rozmowie i napiciu się z nim kolejki ulatniamy się dalej. Następnego dnia o 10 ruszamy w dalsza trasę , na granicy widzimy auto Śląska oraz kilka autokarów w tym autokar Resovii -Stalówki- ŁKS. Trochę plany pokrzyżował nam celnik mówiąc ze musimy wykupić zielona kartą za 120 euro bo inaczej nie wjedziemy do Serbii. Po szybkiej wymianie kolejnych pieniędzy zakupujemy kartę i jedziemy dalej. W Belgradzie trochę czasu szukamy stadionu , mijamy ogromną hale sportową Partizana i o 15 jesteśmy już pod stadionem. Zakupujemy bilety po 27 zł a nie jak to w PZPN po 90 zł. Ku naszemu zdziwieniu u koników bilety były tańsze niż w kasach ale już My mieliśmy wejściówki więc nic nie kombinowaliśmy i odpuściliśmy sobie.Idziemy do pizzerii Ceny gdzie rozmawiamy z siatkarzem który trochę nam poopowiadał o klimatach kibicowskich Belgradu. Przy wejściu na sektor mamy problemy z wniesieniem naszej flagi. Policja doczepiła się do napisu którego nie rozumieli i kazali czekać na polskiego policjanta. Po kilku nieudanych próbach wniesienia fany na obiekt postanowiliśmy wnieść ja pod ubraniami. Z braku miejsca na płocie postanowiliśmy że pół meczu będzie wisiała flaga Starachowic a 2 połowę nasza.Z ekip będących na meczu wyróżniały się Sosnowiec i Bielsko ( większość w czerwonych czapkach ) Resovia – ŁKS – Stalówka , Hutnik Kraków , Leżajsk , Czeladź , Stomil , Sandomierz , Grajewo , Radomsko , Bałtyk i wiele innych. Na hymnie zostało odpalonych 8 rac i stroboskop oraz po bramce tez kilka rac. Doping marny , po meczu małe spięcie z policją i po godzinie ruszamy w drogę powrotną .Podróż mija nam szybko i w Polsce meldujemy się w czwartek po południu. W Zakopanem szukamy noclegu , gdzie imprezujemy .W piątek ruszamy do Zabrza na mecz Widzewa z Górnikiem i w domu meldujemy się o 3 w nocy.
Ogólnie wyjazd zajebisty na Węgrzech i w Serbii drogi fatalne , brudno i brak trasowych dziewczyn . W Serbii jedynie co to tanie papierosy ale ogólnie i tak najtaniej na Słowacji ( piwko po 1,3 zł bajka ) .Czekamy na losowanie.
Ogólnie wyjazd zajebisty na Węgrzech i w Serbii drogi fatalne , brudno i brak trasowych dziewczyn . W Serbii jedynie co to tanie papierosy ale ogólnie i tak najtaniej na Słowacji ( piwko po 1,3 zł bajka ) .Czekamy na losowanie.
-
- Posty: 472
- Rejestracja: 09.03.2007, 10:59
-
- Posty: 194
- Rejestracja: 26.02.2007, 23:01
- Lokalizacja: Londyn
Od granicy kazda wieksza grupa ma eskorte policji. my rowniez.

Przedmiescia Belgradu

Glowny deptak miasta i Twierdza belgradzka


Stadion Czerwonej Gwiazdy

Mlyn miejscowych 1


Mlyn miejscowych 2


Prosta

Nasi


Hymn
pzdr dla wesolej kompaniji

Przedmiescia Belgradu

Glowny deptak miasta i Twierdza belgradzka


Stadion Czerwonej Gwiazdy

Mlyn miejscowych 1


Mlyn miejscowych 2


Prosta

Nasi


Hymn
pzdr dla wesolej kompaniji

Londyn 100% Widzew
-
- Posty: 69
- Rejestracja: 19.06.2007, 01:45
Re: wyjazd
[Doping marny]
Noz kurna, to ja juz nie wiem jak trzeba dopingowac, aby powiedziec, ze doping przynajmiej ok
{Ogólnie wyjazd zajebisty na Węgrzech i w Serbii drogi fatalne]
Co do Serbii to zgoda, ale Wegry i slabe drogi? a ktora konkrentnie? Jakbysmy mieli chociazby takie drogi jak oni to zyc nie umierac
Noz kurna, to ja juz nie wiem jak trzeba dopingowac, aby powiedziec, ze doping przynajmiej ok
{Ogólnie wyjazd zajebisty na Węgrzech i w Serbii drogi fatalne]
Co do Serbii to zgoda, ale Wegry i slabe drogi? a ktora konkrentnie? Jakbysmy mieli chociazby takie drogi jak oni to zyc nie umierac
-
- Posty: 109
- Rejestracja: 05.04.2007, 09:50
Po losowaniu wydawało się oczywiste, że wyjazd na Serbie to hit wyjazdowy tych eliminacji: nieco ze blisko, to rywal wydawał się z punktu widzenia kibicowskiego bardzo interesujący. Do tego dochodził terminarz ostatniego meczu, z możliwością bezpośredniej walki o awans.
Jednak już spotkanie w Warszawie powoli weryfikowało te plany – frekwencyjna kompromitacja po polskiej stronie i zupełny brak zainteresowania Serbów. Piłkarsko też się rozstrzygnęło dla nas w sobotę, dla nich w sumie chyba też.
Emocje więc już opadły o wiele wcześniej i wyjazd przebiegał pod dyktando żartów i ostrego melanżu. Już w sobotę w Chorzowie oceniając dotychczasowe nasze dokonania w trakcie tych eliminacji, ze szczególnym uwzględnieniem szaleńczego wyjazdu na Kaukaz, robimy założenie o „idealnej” organizacji wyprawy do Belgradu.
Po wielu kłótniach i „przepychankach” ustalamy skład ekipy na 4 osobowy, program wyjazdu na samochodowy z bazą budapeszteńską. Rezerwujemy sobie kwaterkę w centrum Budapesztu za 50EUROsów u Zoltana, który zostaje później jednym z bohaterów wyprawy.
Po weekendowej zabawie w Chorzowie i odpoczynku na drugi dzień szykujemy się do wyjazdu w poniedziałek. Już rano „idealny” wyjazd staje pod znakiem zapytania, z uwagi na kontuzję nogi naszej damskiej jedynaczki w ekipie „G.” która ma poważny problem żeby zrobić parę kroków. Wizyta w aptece i dawka medycyny przeciwbólowej jakoś pomaga, choć coraz poważniej mam obawę jakim cudem dotrzemy na mecz, jak już na wstępie los płata figle.
W końcu jakoś ładujemy się do naszej prehistorycznej fury i do południa przynajmniej stolicę naszego kraju opuszczamy szczęśliwie. Druga połowa ekipy: „L.” i „R.” meldują się ze stolicy województwa świętokrzyskiego, gdzie w jedynym z mi znanym (oprócz stadionów Korony) miejscu, czyli ich galerii handlowej spokojnie na nas oczekują. Spokojnie do czasu, bo jak my zbliżamy się jakoś w miarę sprawnie do Kielc otrzymujemy info, że jeden z gagatków zapomniał paszportu co nakazuje mu powrót do swojej miejscowości. Dobrze przynajmniej że się zorientował w Galerii Kielce, a nie na granicy serbskiej. Docieramy więc już na luzie do Tesko, gdzie posilamy się i ruszamy do supermarketu w celu zaopatrzenia się w polskie piwo – do granicy słowackiej na tyle daleko, że imprezowa trójka zamierza czym prędzej rozpocząć melanż.
Po zameldowaniu się brakującego paszportu z kolejnym opóźnieniem ładujemy się do bryki i wyruszamy w kierunku Małopolski. Pomimo dobrej znajomości Kielc chęć ominięcia popołudniowych korków powoduje, że przebijamy się bocznymi uliczkami w okolicy starego stadionu Korony, co powoduje kolejne opóźnienie, bo w korek tak czy siak wpadamy.
Przed Krakowem mamy ustawkę z drugą ekipę, która planuje wyjazd dzień później, ale jest szczęśliwym posiadaczem biletów. Pojawia się problem w postaci gęstej mgły – kolejnej zarazy na tym wyjeździe – przez co nawet dotarcie do miejsca w którym byłem kilka razy powoduje kilkakrotne nawracanie i wypatrywanie. Ostatecznie docieramy na chatę do „K.” i odbieramy bilety. Rozrywkowa ekipa po dużej dawce browarów rozkminia miejscowy zwierzyniec, o ile pies zostaje zaakceptowany, o tyle z kotem raczej dominuje „kosa”. „L.” nie mogąc przeżyć kwoty jaka została wydatkowana na jego zakup goni go z szalikiem, co kot pewno zapamięta do końca swojego życia.
W każdym razie silimy się herbatką, odbieramy bilety, ustawiamy na nocleg w Budapeszcie i wreszcie w miarę sprawnie wyruszamy i bez większych problemów przemykamy przez Kraków. Po drodze jeszcze przystanek na obiadokolację w niewiadomo czemu nie ogrzewanej knajpie – ale jak na „idealnie” organizowany wyjazd nie było źle. Spore problemy na odcinku do Chyżne, gdzie mgła zdecydowanie opóźnia nasze dotarcie na granicę – z mojej strony "szacun" dla autokaru, który mnie wyprzedził i mogłem spokojnie podążać za nim przez ostatnie kilometry.
Po minięciu granicy towarzystwo uderza w „kimę”, a ja omijając zwierzęce przeszkody (jakieś sarenki sobie plasają) podążam ku granicy węgierskiej. Nawet wspinaczka na sporą górę, gdzie ośrodek Słowacy chyba saneczkowy mają, przechodzi (w odróżnieniu od drogi powrotnej) niepostrzeżenie. Krótki postój w miejscowości Zwoleń z obczajką gdzie jesteśmy i zaczynamy co raz poważniej myśleć o jakimś kimaniu przed granicą. Pomagają nam przy tym wspomnienia z filmów typu Hostel, Motel itp. W końcu jakieś 50km przed granicą w miejscu bez zasięgu i innych domostw znajdujemy idealne miejsce do akcji z podobnych filmów. Właściciel wrzuca nas do jakiegoś małego pokoju, z telewizorem gdzie lecą pornosy. Zmęczenie pierwszym dniem jednak daje znać o sobie i dopijając piwko usypiamy.
Jak ktoś doczytał do tego momentu, uprzedzam że to dopiero dzień pierwszy i to najmniej obfitujący w zdarzenia, a będą też aspekty futbolowe.
Drugi dzień rozpoczynamy od uczty w miejscowej stołówce, pomysł na śniadanie przemienia się w obiad z piwkem, może dzięki eksponującej swój biust kelnerce. Płacimy więc za poranny posiłek tyle co za cały nocleg, ale przynajmniej pełni energii wyruszamy. Poprawia się w dodatku pogoda, więc na dużym luzie uderzamy w kierunku Węgier i ślemy SMS coby Zoltan nas oczekiwał na kwaterze. Do Madziarów wkraczamy bez problemów, jazdę umilamy sobie naszym sztandarowy tematem rozmów, czyli planami utworzenia wielkiego klubu w małej świętokrzyskiej miejscowości. Mijamy granicę, docieramy do Budapesztu, gdzie bez większych problemów przejeżdżamy całe miasto lokalizując tylko za pomocą zwykłej papierowej mapy kwaterę Zoltana. Rozochoceni tym sukcesem planujemy, iż na kolejny wyjazd wyruszamy zaopatrzeni tylko i wyłącznie w podręczny globus. Rozkminka, iż Zoltan to młoda, cycata węgierka na nic się zdaje, drzwi otwiera nam facio w średnim wieku. Coś nam tłumaczy, że trzeba płacić za parkowanie, daje nam plany zwiedzania Budapesztu i tłumaczy coś tam cierpliwie po angielsku. Szybko go jednak spławiamy, rozpakowujemy się i planujemy wypad na miasto.
W eurosporcie powtórka naszego meczu z Chorzowa z Belgią, co powoduje w połączeniu z węgierskim komentarzem iż stawiamy że Zoltan jest komentatorem węgierskiego oddziału Eurosportu.
Przy wyjściu rozkminiamy sąsiadów, z których nasze zainteresowanie wzbudza szczególnie tajemniczy Laszlo – z wizytówką na drzwiach FILM. Czyżby kręcił pornole?
Nie minęło w sumie pół godziny jak miejscowe służby wlepiają na mandat pod blokiem za brak bileciku parkingowego – co biorąc pod uwagę raczej mało ekskluzywna okolicę trochę nas dziwi – to mniej więcej tak, jakby na Targówku (bez urazy dla mieszkańców) po 5 minutach straż miejska władowała mi mandat. Niewiele sobie z tego jednak robimy i uderzamy zrealizować plan zwiedzania, czyli kupno Tokaja w spożywczym i obalenie go w pobliskiej bramie z plastikowego kubka. Plan zostaje realizowany, i to kilkukrotnie, dzięki uprzejmości miejscowych sprzedawców, którzy nawet nam korkociągiem otwierają te Tokaje. Po powtórzeniu tych czynności kilkakrotnie, dzięki czemu zwiedzamy już pokaźną część budapeszteńskich bram, ładujemy się na typowo węgierskie żarcie – w chińszczyźnie prowadzonej przez gości z Szanghaju, którzy sprowadzili się na Węgry, ponoć, 10 lat temu. Gadamy sobie z Węgrami, którzy zupełnie nie kumają ani kibicowania ani piłki kopanej. Jakbym w Źródełku na Łazienkowskiej spotkał kibiców szachów to bym był równie ukontentowany tym dialogiem.
To ze przeżyliśmy ten posiłek pozostanie do końca mojego życia tajemnicą zakamarków ludzkiego żołądka. Kolejny przystanek to pub o nazwie Newada. Tam już zasiadamy na dłużej, chociażby z tego powodu że sił zaczyna brakować, a i plan zwiedzania (bram) w dużym procencie zrealizowany.
Przy okolicznym stolikach bardzo grzeczne (tylko na początku mieliśmy nadzieję że grzeSZne), w większości damskie towarzystwo. Połowa naszej ekipy rusza na dyskusje, czy też podryw, ale jak się później okazuje z miernym skutkiem, przez co knajpa otrzymuje od nas wizytówkę „lesbijskiej”. Dajemy też znać o sobie wokalnie. Jesteśmy uciszani przez lesbijskiej towarzystwo, ale niewiele sobie z tego robimy. W końcu pada hasło coby ruszyć zwiedzać – skrócę to zwiedzanie do stwierdzenia, iż po nieokreślonym okresie czasu (pewnie krótkim) znowu znajdujemy się w tej samej Newadzie.
Rekonstrukcja zdarzeń wskazuje, iż później wzięliśmy taksówkę, zgubiliśmy „G.”, taksówkarz nas gdzieś wywiózł, wróciliśmy po „G.” który sobie paliła na przystanku, rozkręciliśmy dym z taksiarzem, który chciał całą kasę, a my daliśmy mu może 20% i jakimś cudem dotarliśmy na kwaterę.
Zupełnie zapomnieliśmy, iż z kraju w tym czasie jechała nasza druga ekipa i jak się nie trudno domyślić – po dotarciu o 1 w nocy – nie była w stanie z nami się skontaktować – liczba 21 nieodebranych połączeń z lekka mnie zdołowała po obudzeniu, nie mniej jak megakac, po Tokajach i tej syfnej chińszczyźnie.
W dniu meczu jakoś dochodzimy do siebie: ja z „L.” idziemy na śniadanie i znowu lądujemy tym razem na zimnej chińszczyźnie. Zjeść się tego nie da, w dodatku na herbatę i kawę czekamy 20 minut – co kończy naszą przyjaźń z tym miejscem. Jeszcze ruszamy do kantoru, gdzie obsługuje ładna węgierka. Po powrocie na kwaterę liczba mandatów rośnie do 2. Przyjeżdża lekko wkurwiona ekipa, która przez nasze spanie musiała nocować w hotelu. Łapiemy oddech i na dwie fury wyruszamy na Belgrad.
Mały przystanek na stacji benzynowej w celu zakupu winiety na węgierską autostradę kończy się udaną akcją hool’s w postaci „promocji”. Za obiekt wybieramy sobie pojemniczek z miodem w kształcie misia, która pada naszym łupem. Droga do granicy serbskiej elegancką autostradą mija nam na kolejnych dyskusjach o budżecie, barwach i zgodach kibicowskich naszego wzorcowego klubu.
Na granicy serbskiej problemy. To żeby wziąć paszporty w końcu pamiętaliśmy, ale o zielonej karcie nikt już nie pomyślał. Koszt podróży do Belgradu w momencie rośnie nam na dwie fury o 1 tys. zł. Na szczęście „K.” na stacji benzynowej poznaje naszych wybawców. Ekipa z G. jedzie busem 8 osobowym w trójkę i zapiera naszą nieszczęśliwą szóstkę. Jeszcze tylko parkujemy gdzie pomiędzy Serbią i Węgrami, odzyskujemy nasze paszportu i ruszamy przy ostrej mgle i piwkowaniu do stolicy. Po drodze zero zabudowań, kilka naszych przystanków na potrzeby fizjologiczne w szczerym polu. W stolicy dla odmiany megakorki i podróż pod stadion zabiera nam sporo czasu, co biorąc pod uwagę brak posiłku od porannej nie zjedzonej chińszczyzny niespecjalnie nam jest na rękę. Ale i tak dziękujemy Opatrzności i nowym kolegom z G. za to że docieramy pod stadion.
Pod stadionem panuje ustrój państwa policyjnego, żeby przejść dalej – do knajpy w klubie tenisowym – musimy chować szaliki do siatki z flagą, bo „psy” w barwach nie puszczają. W końcu jednak docieramy na „szamę” i mamy siłę dalej użerać się z serbskimi debilami. Na bramce przy wejściu na stadion trzepią wybiórczo. Mnie na przykład dokładnie – rozumiem, że czepiają się flagi z napisem, ale to że zabierają drobne pieniądze jest już dla mnie zajebistym skandalem. Kupiłem bilet za 90 zł, na którym nie było nic napisane, że nie mogę drobnej kasy wnosić, a te k**** wyrzucają mi całą zawartość portmonetki. j***** serbscy złodzieje i tyle.
Na sektor wchodzimy na godzinę przed meczem, więc szansa na rozwieszenie flagi o długości 10,5metrów prawie zerowa, ale i tak się staramy. Serbowie nie wiadomo dlaczego zamykają bramę pomiędzy sektorami, przez co rozdzielamy się na dwie grupy. Próba przeprowadzenia „G.” do naszego sektora kończy się moją awanturą z psami. Cudem nie kończę w tym momencie swojej obecności na stadionie, a i tak wyzywam ich jeszcze z 10 minut – próbując przypomnieć sobie jakie bluzgi na nich miał Chorwat z którym kiedyś piłem w Dubrowniku.
Wymienianie ekip, które były, powiększyłoby o tyle tą relację, żeby zapchało serwer, więc wystarczy wspomnieć że byli prawie wszyscy i to ekipami konkretnymi. Doping taki sobie, ja tylko bluzgałem jak padało coś anty serbskiego („Wasze matki to Chorwatki” do teraz mi chodzi po głowie). Mecz chyba fajny: rezerwami ich przez moment jeździliśmy. Miejscowi – jak każdy widział kompromitacja – nawet jak mają kibicowsko protest, to nawet nie mają pikników? Serbia spada w naszym rankingu na dno i nic tego przez wiele lat nie zmieni.
Po meczu małe zamieszanie z uwagi na to że nas nie chcą wypuścić (dlaczego? Jak kibice gospodarzy cały dzień przesiedzieli w domach), ładujemy się do busa i wracamy. W busie rozkminiamy trochę mecz, na tyle nieudolnie że jedziemy po Kosie że był nie widoczny, a nikt nie zauważył jego zmiany n początku meczu. Ale ogólnie dominuje dołujący belgradzki klimat – kraj robi na nas jednoznacznie negatywne wrażenie. Nawet wypad Anglii tylko chwilowo wywołał radość w busie. Jeszcze przystanek na ich CPN gdzie spotykamy ekipę z Sosnowca z efektownymi czerwonymi czapkami. Chcą nam nawet podrzucić kogoś z Górnika, ale nasz bus już maksymalnie załadowany. W busie próbujemy obalić zakupioną 45% Sliwovicę, ale większość ekipy pada.
Na granicy wielkie dzięki ekipie z G. – polecamy im lekturę tej relacji – ładujemy się do naszych fur – nie pijący w dniu meczu z uwagi na wtorkowe balety „R” wsiada za kierownicę i bez większych problemów dowozi nas do Budapesztu. Parę przystanków po drodze na stacjach benzynowych bez przygód, a nawet bez „promocji” miodu.
W czwartek konturujemy zwiedzanie Budapesztu, czyli zaliczamy najpierw knajpę z węgierskim jedzeniem – tym razem naprawdę, gdzie spotykamy gościa o posturze szefa chuliganki Honvedu, a potem kontynuujemy zwiedzanie w knajpie irlandzkiej. Tam znowu spotykamy jakieś żeński zespół koszykarski, który w zamian za autografy otrzymuje od nas czerwone różyczki. Spotykamy również młode małżeństwo z Wysp Brytyjskich, które zapraszamy do nas na kwaterę Zoltana. Niestety w końcu nie docierają.
Ponownie korzystamy z miejscowej taksówki, i znowu gościu nas wiezie nie tam gdzie chcemy. Kolejna awantura z nim o kasę, chce nas nawet wieźć na komendę, ale w końcu rozchodzi się po kościach.
W piątek bierzemy się w garść i faktycznie zwiedzamy: tą ich górę i parlament. Obiad tym razem w Burger Kingu, gdzie mają trzy telewizory i oglądamy równolegle mecz Węgrów, nasz i zlewamy z pierwszej bramki dla Chorwatów. Wracamy na chatę – liczba mandatów 4 – ponieważ już lekko wymiękamy: pakowanko i wyruszamy w drogę powrotną. Jeszcze zakupy i wydaje się ze koniec wyjazdu, ale na przedmieściach Budapesztu widzimy jakieś wzmożone poruszenie. Szybko wyczajmy stadion i mecz. Pomimo protestów „G.” od razu ruszamy. Najpierw problem z kasą bo mamy tylko EURO i kartę. Na stacji benzynowej wymieniamy EURO na forinty, ale znowu nam biletów nie chcą sprzedaż, a dogadać się z nimi po angielsku nie idzie. W końcu ratuje nas jakiś gościu z DHL, który daje nam sponsorskie bilety. I tym sposobem wchodzimy w 60 minucie na ligowy mecz czwartej z trzecią drużyny ligi węgierskiej. Stadion gospodarzy – Ujpesztu całkiem fajny, mecz na jak to mów „L.” pełniej żyle, gospodarze w 92 minucie wyrównują na 1:1 – nasza radość większa niż po bramce Murawskiego. Ujpeszt ma wielką tradycję: powstał w 1885, grał z dwoma polskimi klubami, dwukrotny mistrz Węgier. Ale jesteśmy zadowoleni że tak nam się przypadkiem trafiło.
Powrót już bez historii – poza przystankiem urodzinowym na tej górze saneczkowej na Słowacji, gdzie obalamy szampana. Pewno jaka ostatnia z ekip wracamy do kraju. Jeszcze krótka wizyta w Krakowie, nocleg w świętokrzyskim i od soboty dochodzenie do siebie. Tak wyglądał – w „telegraficznym skrócie” – wzorcowy wyjazd ELEURO 2008.
gr
Jednak już spotkanie w Warszawie powoli weryfikowało te plany – frekwencyjna kompromitacja po polskiej stronie i zupełny brak zainteresowania Serbów. Piłkarsko też się rozstrzygnęło dla nas w sobotę, dla nich w sumie chyba też.
Emocje więc już opadły o wiele wcześniej i wyjazd przebiegał pod dyktando żartów i ostrego melanżu. Już w sobotę w Chorzowie oceniając dotychczasowe nasze dokonania w trakcie tych eliminacji, ze szczególnym uwzględnieniem szaleńczego wyjazdu na Kaukaz, robimy założenie o „idealnej” organizacji wyprawy do Belgradu.
Po wielu kłótniach i „przepychankach” ustalamy skład ekipy na 4 osobowy, program wyjazdu na samochodowy z bazą budapeszteńską. Rezerwujemy sobie kwaterkę w centrum Budapesztu za 50EUROsów u Zoltana, który zostaje później jednym z bohaterów wyprawy.
Po weekendowej zabawie w Chorzowie i odpoczynku na drugi dzień szykujemy się do wyjazdu w poniedziałek. Już rano „idealny” wyjazd staje pod znakiem zapytania, z uwagi na kontuzję nogi naszej damskiej jedynaczki w ekipie „G.” która ma poważny problem żeby zrobić parę kroków. Wizyta w aptece i dawka medycyny przeciwbólowej jakoś pomaga, choć coraz poważniej mam obawę jakim cudem dotrzemy na mecz, jak już na wstępie los płata figle.
W końcu jakoś ładujemy się do naszej prehistorycznej fury i do południa przynajmniej stolicę naszego kraju opuszczamy szczęśliwie. Druga połowa ekipy: „L.” i „R.” meldują się ze stolicy województwa świętokrzyskiego, gdzie w jedynym z mi znanym (oprócz stadionów Korony) miejscu, czyli ich galerii handlowej spokojnie na nas oczekują. Spokojnie do czasu, bo jak my zbliżamy się jakoś w miarę sprawnie do Kielc otrzymujemy info, że jeden z gagatków zapomniał paszportu co nakazuje mu powrót do swojej miejscowości. Dobrze przynajmniej że się zorientował w Galerii Kielce, a nie na granicy serbskiej. Docieramy więc już na luzie do Tesko, gdzie posilamy się i ruszamy do supermarketu w celu zaopatrzenia się w polskie piwo – do granicy słowackiej na tyle daleko, że imprezowa trójka zamierza czym prędzej rozpocząć melanż.
Po zameldowaniu się brakującego paszportu z kolejnym opóźnieniem ładujemy się do bryki i wyruszamy w kierunku Małopolski. Pomimo dobrej znajomości Kielc chęć ominięcia popołudniowych korków powoduje, że przebijamy się bocznymi uliczkami w okolicy starego stadionu Korony, co powoduje kolejne opóźnienie, bo w korek tak czy siak wpadamy.
Przed Krakowem mamy ustawkę z drugą ekipę, która planuje wyjazd dzień później, ale jest szczęśliwym posiadaczem biletów. Pojawia się problem w postaci gęstej mgły – kolejnej zarazy na tym wyjeździe – przez co nawet dotarcie do miejsca w którym byłem kilka razy powoduje kilkakrotne nawracanie i wypatrywanie. Ostatecznie docieramy na chatę do „K.” i odbieramy bilety. Rozrywkowa ekipa po dużej dawce browarów rozkminia miejscowy zwierzyniec, o ile pies zostaje zaakceptowany, o tyle z kotem raczej dominuje „kosa”. „L.” nie mogąc przeżyć kwoty jaka została wydatkowana na jego zakup goni go z szalikiem, co kot pewno zapamięta do końca swojego życia.
W każdym razie silimy się herbatką, odbieramy bilety, ustawiamy na nocleg w Budapeszcie i wreszcie w miarę sprawnie wyruszamy i bez większych problemów przemykamy przez Kraków. Po drodze jeszcze przystanek na obiadokolację w niewiadomo czemu nie ogrzewanej knajpie – ale jak na „idealnie” organizowany wyjazd nie było źle. Spore problemy na odcinku do Chyżne, gdzie mgła zdecydowanie opóźnia nasze dotarcie na granicę – z mojej strony "szacun" dla autokaru, który mnie wyprzedził i mogłem spokojnie podążać za nim przez ostatnie kilometry.
Po minięciu granicy towarzystwo uderza w „kimę”, a ja omijając zwierzęce przeszkody (jakieś sarenki sobie plasają) podążam ku granicy węgierskiej. Nawet wspinaczka na sporą górę, gdzie ośrodek Słowacy chyba saneczkowy mają, przechodzi (w odróżnieniu od drogi powrotnej) niepostrzeżenie. Krótki postój w miejscowości Zwoleń z obczajką gdzie jesteśmy i zaczynamy co raz poważniej myśleć o jakimś kimaniu przed granicą. Pomagają nam przy tym wspomnienia z filmów typu Hostel, Motel itp. W końcu jakieś 50km przed granicą w miejscu bez zasięgu i innych domostw znajdujemy idealne miejsce do akcji z podobnych filmów. Właściciel wrzuca nas do jakiegoś małego pokoju, z telewizorem gdzie lecą pornosy. Zmęczenie pierwszym dniem jednak daje znać o sobie i dopijając piwko usypiamy.
Jak ktoś doczytał do tego momentu, uprzedzam że to dopiero dzień pierwszy i to najmniej obfitujący w zdarzenia, a będą też aspekty futbolowe.
Drugi dzień rozpoczynamy od uczty w miejscowej stołówce, pomysł na śniadanie przemienia się w obiad z piwkem, może dzięki eksponującej swój biust kelnerce. Płacimy więc za poranny posiłek tyle co za cały nocleg, ale przynajmniej pełni energii wyruszamy. Poprawia się w dodatku pogoda, więc na dużym luzie uderzamy w kierunku Węgier i ślemy SMS coby Zoltan nas oczekiwał na kwaterze. Do Madziarów wkraczamy bez problemów, jazdę umilamy sobie naszym sztandarowy tematem rozmów, czyli planami utworzenia wielkiego klubu w małej świętokrzyskiej miejscowości. Mijamy granicę, docieramy do Budapesztu, gdzie bez większych problemów przejeżdżamy całe miasto lokalizując tylko za pomocą zwykłej papierowej mapy kwaterę Zoltana. Rozochoceni tym sukcesem planujemy, iż na kolejny wyjazd wyruszamy zaopatrzeni tylko i wyłącznie w podręczny globus. Rozkminka, iż Zoltan to młoda, cycata węgierka na nic się zdaje, drzwi otwiera nam facio w średnim wieku. Coś nam tłumaczy, że trzeba płacić za parkowanie, daje nam plany zwiedzania Budapesztu i tłumaczy coś tam cierpliwie po angielsku. Szybko go jednak spławiamy, rozpakowujemy się i planujemy wypad na miasto.
W eurosporcie powtórka naszego meczu z Chorzowa z Belgią, co powoduje w połączeniu z węgierskim komentarzem iż stawiamy że Zoltan jest komentatorem węgierskiego oddziału Eurosportu.
Przy wyjściu rozkminiamy sąsiadów, z których nasze zainteresowanie wzbudza szczególnie tajemniczy Laszlo – z wizytówką na drzwiach FILM. Czyżby kręcił pornole?
Nie minęło w sumie pół godziny jak miejscowe służby wlepiają na mandat pod blokiem za brak bileciku parkingowego – co biorąc pod uwagę raczej mało ekskluzywna okolicę trochę nas dziwi – to mniej więcej tak, jakby na Targówku (bez urazy dla mieszkańców) po 5 minutach straż miejska władowała mi mandat. Niewiele sobie z tego jednak robimy i uderzamy zrealizować plan zwiedzania, czyli kupno Tokaja w spożywczym i obalenie go w pobliskiej bramie z plastikowego kubka. Plan zostaje realizowany, i to kilkukrotnie, dzięki uprzejmości miejscowych sprzedawców, którzy nawet nam korkociągiem otwierają te Tokaje. Po powtórzeniu tych czynności kilkakrotnie, dzięki czemu zwiedzamy już pokaźną część budapeszteńskich bram, ładujemy się na typowo węgierskie żarcie – w chińszczyźnie prowadzonej przez gości z Szanghaju, którzy sprowadzili się na Węgry, ponoć, 10 lat temu. Gadamy sobie z Węgrami, którzy zupełnie nie kumają ani kibicowania ani piłki kopanej. Jakbym w Źródełku na Łazienkowskiej spotkał kibiców szachów to bym był równie ukontentowany tym dialogiem.
To ze przeżyliśmy ten posiłek pozostanie do końca mojego życia tajemnicą zakamarków ludzkiego żołądka. Kolejny przystanek to pub o nazwie Newada. Tam już zasiadamy na dłużej, chociażby z tego powodu że sił zaczyna brakować, a i plan zwiedzania (bram) w dużym procencie zrealizowany.
Przy okolicznym stolikach bardzo grzeczne (tylko na początku mieliśmy nadzieję że grzeSZne), w większości damskie towarzystwo. Połowa naszej ekipy rusza na dyskusje, czy też podryw, ale jak się później okazuje z miernym skutkiem, przez co knajpa otrzymuje od nas wizytówkę „lesbijskiej”. Dajemy też znać o sobie wokalnie. Jesteśmy uciszani przez lesbijskiej towarzystwo, ale niewiele sobie z tego robimy. W końcu pada hasło coby ruszyć zwiedzać – skrócę to zwiedzanie do stwierdzenia, iż po nieokreślonym okresie czasu (pewnie krótkim) znowu znajdujemy się w tej samej Newadzie.
Rekonstrukcja zdarzeń wskazuje, iż później wzięliśmy taksówkę, zgubiliśmy „G.”, taksówkarz nas gdzieś wywiózł, wróciliśmy po „G.” który sobie paliła na przystanku, rozkręciliśmy dym z taksiarzem, który chciał całą kasę, a my daliśmy mu może 20% i jakimś cudem dotarliśmy na kwaterę.
Zupełnie zapomnieliśmy, iż z kraju w tym czasie jechała nasza druga ekipa i jak się nie trudno domyślić – po dotarciu o 1 w nocy – nie była w stanie z nami się skontaktować – liczba 21 nieodebranych połączeń z lekka mnie zdołowała po obudzeniu, nie mniej jak megakac, po Tokajach i tej syfnej chińszczyźnie.
W dniu meczu jakoś dochodzimy do siebie: ja z „L.” idziemy na śniadanie i znowu lądujemy tym razem na zimnej chińszczyźnie. Zjeść się tego nie da, w dodatku na herbatę i kawę czekamy 20 minut – co kończy naszą przyjaźń z tym miejscem. Jeszcze ruszamy do kantoru, gdzie obsługuje ładna węgierka. Po powrocie na kwaterę liczba mandatów rośnie do 2. Przyjeżdża lekko wkurwiona ekipa, która przez nasze spanie musiała nocować w hotelu. Łapiemy oddech i na dwie fury wyruszamy na Belgrad.
Mały przystanek na stacji benzynowej w celu zakupu winiety na węgierską autostradę kończy się udaną akcją hool’s w postaci „promocji”. Za obiekt wybieramy sobie pojemniczek z miodem w kształcie misia, która pada naszym łupem. Droga do granicy serbskiej elegancką autostradą mija nam na kolejnych dyskusjach o budżecie, barwach i zgodach kibicowskich naszego wzorcowego klubu.
Na granicy serbskiej problemy. To żeby wziąć paszporty w końcu pamiętaliśmy, ale o zielonej karcie nikt już nie pomyślał. Koszt podróży do Belgradu w momencie rośnie nam na dwie fury o 1 tys. zł. Na szczęście „K.” na stacji benzynowej poznaje naszych wybawców. Ekipa z G. jedzie busem 8 osobowym w trójkę i zapiera naszą nieszczęśliwą szóstkę. Jeszcze tylko parkujemy gdzie pomiędzy Serbią i Węgrami, odzyskujemy nasze paszportu i ruszamy przy ostrej mgle i piwkowaniu do stolicy. Po drodze zero zabudowań, kilka naszych przystanków na potrzeby fizjologiczne w szczerym polu. W stolicy dla odmiany megakorki i podróż pod stadion zabiera nam sporo czasu, co biorąc pod uwagę brak posiłku od porannej nie zjedzonej chińszczyzny niespecjalnie nam jest na rękę. Ale i tak dziękujemy Opatrzności i nowym kolegom z G. za to że docieramy pod stadion.
Pod stadionem panuje ustrój państwa policyjnego, żeby przejść dalej – do knajpy w klubie tenisowym – musimy chować szaliki do siatki z flagą, bo „psy” w barwach nie puszczają. W końcu jednak docieramy na „szamę” i mamy siłę dalej użerać się z serbskimi debilami. Na bramce przy wejściu na stadion trzepią wybiórczo. Mnie na przykład dokładnie – rozumiem, że czepiają się flagi z napisem, ale to że zabierają drobne pieniądze jest już dla mnie zajebistym skandalem. Kupiłem bilet za 90 zł, na którym nie było nic napisane, że nie mogę drobnej kasy wnosić, a te k**** wyrzucają mi całą zawartość portmonetki. j***** serbscy złodzieje i tyle.
Na sektor wchodzimy na godzinę przed meczem, więc szansa na rozwieszenie flagi o długości 10,5metrów prawie zerowa, ale i tak się staramy. Serbowie nie wiadomo dlaczego zamykają bramę pomiędzy sektorami, przez co rozdzielamy się na dwie grupy. Próba przeprowadzenia „G.” do naszego sektora kończy się moją awanturą z psami. Cudem nie kończę w tym momencie swojej obecności na stadionie, a i tak wyzywam ich jeszcze z 10 minut – próbując przypomnieć sobie jakie bluzgi na nich miał Chorwat z którym kiedyś piłem w Dubrowniku.
Wymienianie ekip, które były, powiększyłoby o tyle tą relację, żeby zapchało serwer, więc wystarczy wspomnieć że byli prawie wszyscy i to ekipami konkretnymi. Doping taki sobie, ja tylko bluzgałem jak padało coś anty serbskiego („Wasze matki to Chorwatki” do teraz mi chodzi po głowie). Mecz chyba fajny: rezerwami ich przez moment jeździliśmy. Miejscowi – jak każdy widział kompromitacja – nawet jak mają kibicowsko protest, to nawet nie mają pikników? Serbia spada w naszym rankingu na dno i nic tego przez wiele lat nie zmieni.
Po meczu małe zamieszanie z uwagi na to że nas nie chcą wypuścić (dlaczego? Jak kibice gospodarzy cały dzień przesiedzieli w domach), ładujemy się do busa i wracamy. W busie rozkminiamy trochę mecz, na tyle nieudolnie że jedziemy po Kosie że był nie widoczny, a nikt nie zauważył jego zmiany n początku meczu. Ale ogólnie dominuje dołujący belgradzki klimat – kraj robi na nas jednoznacznie negatywne wrażenie. Nawet wypad Anglii tylko chwilowo wywołał radość w busie. Jeszcze przystanek na ich CPN gdzie spotykamy ekipę z Sosnowca z efektownymi czerwonymi czapkami. Chcą nam nawet podrzucić kogoś z Górnika, ale nasz bus już maksymalnie załadowany. W busie próbujemy obalić zakupioną 45% Sliwovicę, ale większość ekipy pada.
Na granicy wielkie dzięki ekipie z G. – polecamy im lekturę tej relacji – ładujemy się do naszych fur – nie pijący w dniu meczu z uwagi na wtorkowe balety „R” wsiada za kierownicę i bez większych problemów dowozi nas do Budapesztu. Parę przystanków po drodze na stacjach benzynowych bez przygód, a nawet bez „promocji” miodu.
W czwartek konturujemy zwiedzanie Budapesztu, czyli zaliczamy najpierw knajpę z węgierskim jedzeniem – tym razem naprawdę, gdzie spotykamy gościa o posturze szefa chuliganki Honvedu, a potem kontynuujemy zwiedzanie w knajpie irlandzkiej. Tam znowu spotykamy jakieś żeński zespół koszykarski, który w zamian za autografy otrzymuje od nas czerwone różyczki. Spotykamy również młode małżeństwo z Wysp Brytyjskich, które zapraszamy do nas na kwaterę Zoltana. Niestety w końcu nie docierają.
Ponownie korzystamy z miejscowej taksówki, i znowu gościu nas wiezie nie tam gdzie chcemy. Kolejna awantura z nim o kasę, chce nas nawet wieźć na komendę, ale w końcu rozchodzi się po kościach.
W piątek bierzemy się w garść i faktycznie zwiedzamy: tą ich górę i parlament. Obiad tym razem w Burger Kingu, gdzie mają trzy telewizory i oglądamy równolegle mecz Węgrów, nasz i zlewamy z pierwszej bramki dla Chorwatów. Wracamy na chatę – liczba mandatów 4 – ponieważ już lekko wymiękamy: pakowanko i wyruszamy w drogę powrotną. Jeszcze zakupy i wydaje się ze koniec wyjazdu, ale na przedmieściach Budapesztu widzimy jakieś wzmożone poruszenie. Szybko wyczajmy stadion i mecz. Pomimo protestów „G.” od razu ruszamy. Najpierw problem z kasą bo mamy tylko EURO i kartę. Na stacji benzynowej wymieniamy EURO na forinty, ale znowu nam biletów nie chcą sprzedaż, a dogadać się z nimi po angielsku nie idzie. W końcu ratuje nas jakiś gościu z DHL, który daje nam sponsorskie bilety. I tym sposobem wchodzimy w 60 minucie na ligowy mecz czwartej z trzecią drużyny ligi węgierskiej. Stadion gospodarzy – Ujpesztu całkiem fajny, mecz na jak to mów „L.” pełniej żyle, gospodarze w 92 minucie wyrównują na 1:1 – nasza radość większa niż po bramce Murawskiego. Ujpeszt ma wielką tradycję: powstał w 1885, grał z dwoma polskimi klubami, dwukrotny mistrz Węgier. Ale jesteśmy zadowoleni że tak nam się przypadkiem trafiło.
Powrót już bez historii – poza przystankiem urodzinowym na tej górze saneczkowej na Słowacji, gdzie obalamy szampana. Pewno jaka ostatnia z ekip wracamy do kraju. Jeszcze krótka wizyta w Krakowie, nocleg w świętokrzyskim i od soboty dochodzenie do siebie. Tak wyglądał – w „telegraficznym skrócie” – wzorcowy wyjazd ELEURO 2008.
gr
-
- Posty: 7
- Rejestracja: 26.02.2007, 19:53
- Lokalizacja: Podlasie
-
- Posty: 11
- Rejestracja: 22.11.2007, 11:50
-
- Posty: 36
- Rejestracja: 01.04.2007, 17:09
Trochę późno:
http://youtube.com/watch?v=VNIJW5awWMw
http://youtube.com/watch?v=2OTeRM2WPJY
Pozdrawiam


Pozdrawiam
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: DZnr1 i 35 gości