To, co wydarzyło się przy Bułgarskiej w czwartkowy wieczór w meczu z "obywatelami" z Manchesteru to chyba jedna z najpiękniejszych chwil w życiu każdego kibola Kolejorza i niemal idealna ilustracja hasła "against mod€rn football". Jeżeli ktoś planuje na starość opowiadać wnukom przy kominku o najlepszych chwilach na Lechu, ten mecz na pewno musi znaleźć się we wspominkowym zestawie.
Przyjazd takich zespołów jak Manchester City to wydarzenie, na które czeka się latami. Owszem - nie jest to bardziej utytułowany rywal zza miedzy, nie to jest to kibicowska ekipa, o której mówiliby wszyscy, ale nikt chyba nie zaprzeczy, że przyjazd czołowego zespołu z czołowej ligi świata jest przyjemną odskocznią od kolejnego meczu z Polonią Warszawa czy inną Koroną. Nic dziwnego, że kolejny raz chętnych na bilety było więcej niż samych wejściówek, chociaż niestety znów nie obyło się bez problemów z systemem sprzedaży.
Mecz wypadał zaraz po nieco zaskakującym zawirowaniu trenerskim, więc atmosfera była napięta. Nie wdając się za bardzo w ocenę trafności decyzji zarządu, trzeba przyznać, że okoliczności wydarzenia i olanie głośno wyrażonego podczas meczu z Wisłą zdania kibiców nie były najlepszymi posunięciami klubu i wywołały falę wkurzenia kiboli, którzy znów poczuli się niewiele znaczącymi konsumentami. Klub to jednak nie przedsiębiorstwo, a wierni kibole to nie klienci, którzy niezadowoleni z obłsugi pójdą gdzie indziej, więc postępowanie działaczy zostało jednoznacznie skrytykowane stosownym transem zawieszonym na trójce: "Szanujcie kibiców! Najpierw cyrki z transferami, potem burdel z biletami, teraz szopka z trenerami". Na tym jednak póki co poprzestaliśmy, a skupiliśmy się na dopingu, co okazało się najlepszym posunięciem.
Tak jak przed meczem z Salzburgiem były pewne obawy co do jakości dopingu-ilość fanów futbolu z całej Polski, w tym z terenów gdzie kibicuje się Śląskowi czy Widzewowi, była ogromna. Celem Kotła było jednak ogarnięcie wymieszanego towarzystwa i pokazanie angolom, jak teraz bawimy się w Polsce. Fanów "the Blues" pojawiło się ok. 1400, w tradycyjny dla wyspiarzy sposób ozdobili sektor różnymi indywidualnymi fanami, w tym np. zawieszoną przez... taksówkarzy z lotniska w Manchesterze. Z lubością raczyli się polskim alkoholem, a na stadionie prężyli piwne brzuchole. Lads rodem z Manchesteru przyjazdem do Poznania żyli praktycznie od meczu u nich, kiedy to absolutnie zajarali się tym, co zobaczyli z naszej strony. Nie brakowało takich, którzy zrezygnowali z wyjazdu do Turynu by móc przylecieć do Polski i zobaczyć, czy u siebie też potrafimy dać czadu. I zobaczyli.
Tradycyjnie jako pierwszy wypełnił się Kocioł, który tego dnia prezentował się rasowo. Po meczu z Wisłą przed Kotłem postawiono na szybko raczej prowizoryczny płotek, który zamaskować miał dyletanctwo projektantów stadionu i zignorowanie sugestii kiboli przy projektowaniu obiektu. Nie ma jednak tego złego - na płocie od razu wylądowały fany i wyglądały znakomicie, a sam Kocioł oflagowany był dzięki temu na trzech poziomach - czad!
Kiedy ruszyliśmy z dopingiem było wiadomo, że będzie grubiej niż zwykle. Wszystkie przyśpiewki, klaskania i skakanie za bary wychodziły rewelacyjnie, a meczem żył praktycznie cały stadion, każda z trybun. Szok! Doping prowadzony był znów przez dwóch prowadzących, którzy umiejętnie zarzucali piosenki podchwytywane przez cały stadion i wykorzystywali potencjał do śpiewów na wszystkie trybuny. Co tu dużo mówić - pierwsza połowa to była petarda, kto wie czy nie najlepszy doping w historii Bułgarskiej. Huczało tak, że trudno było usłyszeć własne myśli, a przy gwizdach większość z nas odruchowo łapała się za uszy i obawiała o bębenki. Jeśli ktoś oglądał mecz w tv, to stracił wiele, bo relacja nie oddawała nawet w połowie tego, co działo się przy Bułgarskiej. Możnaby się jeszcze godzinami rozpływać nad rozśpiewanym i falującym tłumem, bo było po prostu pięknie!
Nasz zapał został chwilowo stłumiony przez bramkę straconą na początku drugiej części, i mimo że Kocioł nadal jechał swoje, reszta stadionu lekko ucichła i przez kilka minut dało się w końcu usłyszeć Anglików. Zawiechę udało się szybko pokonać, bo konsekwentnie jadący swoje Kocioł znów poderwał pozostałe trybuny. Doping był tak intensywny, że fizycznie brakowało już sił i powietrza w płucach. Gdy wydawało się, że przez to zmęczenie końcówka będzie coraz słabsza, stał się cud - kilka minut przed końcem padła druga bramka, a wiara po prostu zwariowała. To był amok, szał, dzicz, istne zoo! Ludzie wpadali na siebie, przewracali, krzyczeli z obłędem w oczach. Trybuny znów wrzały jak na początku meczu, a gdy ledwo ochłonęliśmy po golu, ekstazy dopełniła jeszcze mniej spodziewana bramka w ostatniej minucie meczu. To już był zenit szaleństwa, prawie jak w meczu z Austrią Wiedeń, aż brakowało tchu żeby wydzierać się ze szczęścia! Cały stadion falował, nikt nie siedział, śpiewali i klaskali praktycznie wszyscy. Chwilę później skończył się mecz, a my mogliśmy fetować z piłkarzami, którzy zrobili rundę wokół całego stadionu, dziękując za wsparcie wszystkim kibolom. Co ciekawe, brawa bili też kibole z sektora City, którzy jak się później okazało nie mogli wyjść z podziwu po tym, co zobaczyli i bynajmniej nie chodzi o wydarzenia boiskowe.
Ech, cóż to był za mecz! Trudno było zasnąć, trudno było cokolwiek sensownego zrobić w piątek w pracy, bo w głowie wciąż brzmiały stadionowe melodie. W pierwszej połowie otarliśmy się chyba o ideał, naprawdę poprzeczka pod kątem dopingu i zaangażowania nie tylko Kotła, ale i reszty trybun została zawieszona bardzo wysoko. Teraz wszystko w naszych rękach, a w zasadzie w gardłach. Skoro sami wymagamy od piłkarzy, by nie spinali się tylko na puchary, ale i na ligę, to my też musimy dać z siebie wszystko, gdy zamiast słynnego klubu przyjedzie ligowy średniak. Europejskie puchary są zajebistą przygodą i dają nieopisaną frajdę, ale musimy wrócić do szarej ligowej rzeczywistości i dopingować niezależnie od rangi przeciwnika. W górę serca!