Post
autor: ginger » 23.06.2008, 12:55
Wyjazd na euro jest poprzedzony wielką awanturą o wylosowane i opłacone bilety, stąd dużo wątpliwości, czy w ogóle jechać. Jeszcze aspekt trenersko-piłkarski (powołania LB, obywatelstwo R.G.) dodatkowo zniechęca, ale zwycięża poczucie kibicowskiego obowiązku.
Na Niemcy wyruszamy dwa dni przed meczem, jak przystało na kibiców nowohuckiego klubu, ... z Warszawy. Do Krakowa docieramy po przedarciu się przez korki na remontowanej obwodnicy Grójca blisko północy i przez noc zażywamy nowohuckiego powietrza.
Sobotni poranek przynosi kolejny bój w jednej z firm kurierskich pt „dajcie nam nasze bilety”. W efekcie wyruszamy do Austrii dość mocno opóźnieni. W samochodzie następuje premiera prawdziwego hitu wyjazdu: piosenek kibicowskich w wykonaniu konkretnych zespołów, dzięki czemu płyta jest w trakcie całego wyjazdu przesłuchana kilkadziesiąt razy.
Przebijamy się przez Czechy, Słowację, krótki postój w Bratysławie – zlewamy otwarcie mistrzostw, bo dostajemy info że nasze ziomki z województwa świętokrzyskiego już są za Wiedniem. Docieramy do wskazanego miejsca przed Grazem – tam krótki postój, oglądamy połówkę meczu Portugalia-turcja i posilamy się Sznapsem. Moja osoba budzi powszechne oburzenie z uwagi na prowokacyjną koszulkę Republiki Federalnej Niemiec.
Zapada kretyńska w konsekwencjach decyzja coby dojechać do Klagenfurtu i poczuć atmosferę meczu. Docieramy do tej Małogoszczy (bez obrazy dla kibiców Wiernej) około północy i ręce nam opadają z wrażenia, że ktoś podpierdolił miasto. Szukamy więc przez dwie godziny na tej wsi noclegu, niestety miejscowi plantatorzy kukurydzy i buraków nie mają wolnych miejsc w stodołach. Parkujemy więc pod miejscowym sexszopem i udajemy się na luksusowy nocleg za 30EURO w obozie koncentracyjnym
Rano żeby zabić wkurwienie tym luksusem za bądź co bądź 100zł od łebka, pykamy sobie chwilę na fliperach i opuszczamy z wyjątkową ulgą ten obóz zagłady. Nie bez trudu odnajdujemy w gąszczu uliczek tej metropolii drogę na stadion, znajdując nawet jakąś w miarę rozsądną knajpę, gdzie poranną wiejską depresję leczymy pożywnym śniadaniem polewanym trunkami wysokoprocentowymi. Ponieważ nie wszyscy mamy bilety na mecz z faszystami udajemy się na stadion coby obczaić sytuację. Ceny biletów dość wysokie więc tylko szwendamy się pod stadionem omijając plantacje kukurydzy. Mijając centrum prasowe bluzgamy jednego z dziennikarzy gazety W., który się tam zaplatał. W końcu podejmujemy decyzję o kontynuowaniu chlania w tym wkurwiającym kurorcie. Jedna osoba od nas leci do kafejki internetowej zarezerwować nocleg w Grazu – cena nie gra roli, byleby mieć pewność że opuścimy tą wiochę równo z końcowym gwizdkiem sędziego.
W knajpie toczymy dyskusję z ekipą z Zabrza (która biorąc pod uwagę nasze uwarunkowania na scenie kibicowskiej, jest nad wyraz przychylnie do nas ustosunkowana), a potem wylewamy żale kibicom ze Stolicy odnośnie procedury odbioru biletów.
W każdym razie wstawiamy się nieźle i w drodze na stadion jesteśmy najbardziej "awanturującą się" ekipą, co znowu szkodzi najbardziej pismakom – tym razem ekipa iti musiała przyjąć na klatę nasze bluzgi – imo należy nam się za nasze poświęcenie Królewskie od kibiców z Warszawy.
Wchodzimy na stadion kombinując wniesienie flagi. Kasują mi plecak w depozycie, ale flaga sprytnie przerzucona zostaje zawieszona na całkiem niezłym miejscu. Przed meczem na stadionie chlejemy piwsko dopiero przy 4 kubku orientując się o fakcie jego bezalkoholowości – trudno przeżyć wydanie tylu kasy na siki.
Mecz jak mecz – najpierw mamy konflikt z gości którzy klaskali na hymnie, potem ze stewardami. Ogólnie piknikowo.
Po meczu odbiór plecaków w depozycie. Mi się udało bo wyczytali mój plecak i jakoś odebrałem, inni tam jeszcze kilka godzin czekali.
Jedno jest pewne: EURO2012 w Polsce będzie gigantycznym sukcesem w porównaniu z tym austriackim bajzlem.
Lecimy do Centrum (!!!!), pakujemy się w furę i spierdalamy z ogromnym żalem mając świadomość że jeszcze musimy tu przyjechać na jeden mecz.
Koło 2 w nocy docieramy do Grazu i okazuje się że są w Austrii również normalne miasta, a nawet mają stadion – całkiem ładny – w otoczeniu budynków, a nie w środku pola buraków. Oblewamy sukces naszych grajków winem owoców „Kwiat Lipy” zakupionym jeszcze w Polsce za 4 zeta i dość późno kończymy ten grunwaldzki dzień.
W poniedziałek dzielimy się na dwie ekipy: jedna wraca do kraju, druga zostaje na imprezowanie w Bratysławie.
Drugą cześć wyjazdu spędzamy w Wiedniu. Docieramy tam w nocy przed meczem z Fritzami. Ulica Baumgasse odnaleziona po długich poszukiwaniach pozostanie najmilszym wspomnieniem EURO 2008. Jeszcze robimy na dobranoc flaszkę, rano po pijaku wprowadzamy samochód do garażu – i zaczyna się dzień meczu.
Pierwszy pojedynek w hotelu z przedstawicielem firmy dystrybuującej bilety kończy się obopólnym porozumieniem, dzięki czemu wydaje nam się że wszyscy obejrzymy mecz. W hotelu odbierając bilety spotykamy naszych Piłkarzyków załamanych jakby już wszyscy wiedzieli jak się skończy piłkarsko ta przygoda. Tylko Wielki Trener „jestem wart 800 tys euro rocznie, a chyba więcej” tryska humorem.
Wracamy na naszą Baumgasse, gdzie zaopatrujemy się w pobliskim spożywczaku i rozpoczynamy imprezę. Już w dobrym humorach ruszamy na Prater, gdzie niestety zostajemy oszukani przez jedną z ekip z Pomorza, co powoduje, że jednak nie wszyscy mecz obejrzeli na żywo.
Po raz kolejny awantura o wniesienie flagi, znowu przerzucenie daje efekt.
Na meczu próbujemy rozkręcić okrzyki związane z wydarzeniami z pewnej austriackiej piwnicy, ale niestety ekipa piknikowa jest wyjątkowo mało kumata.
Po meczu jeszcze tylko kebab i wieczorna impreza. Rozkminiamy trochę mecz:
"może i był ten karny",
-"spalony był przy bramce u nas"
- "nie no przecież nie było, bo żaden Polak a nawet Europejczyk nie był na pozycji spalonej"
itp
Kolejne dni trochę nam się zlewają, ale mają podobny schemat:
Poranna wizyta w Klubokawiarni, przy której wszystkie speluny w Polsce wymiękają
Potem wizyta u buka,
Jakiś obiad
Popołudniowe picie
Spanie względnie oglądanie tych nudnych mistrzostw połączone z liczeniem zysków u buka
Chlanie do białego rana
Z tego schematu wyróżniają się imprezy w chińskiej restauracji, gdzie za pierwszym razem nas wyrzucają za trzymanie nóg na krzesłach, a już dzień później muszą znosić gromkie: Chiny, Chiny, Chiny – Sk…….
Oraz niedzielna impreza na Praterze, gdzie przechodzimy samych siebie, możemy z uwagi na wysoką wygraną naszych piłkarzyków w ostatnim meczu 3ligi
Dzień meczu z Chorwatami jest prawdziwą męką, dobrze że choć jedna osoba jest w stanie prowadzić samochód. Jakoś docieramy do Klagenfurtu, kupujemy brakujący bilet i nowym patentem wnosimy flagę na stadion.
Tym razem trochę lepsze ekipy na stadionie, ale i tak towarzystwo znowu piknikowe.
Z uwagi na słabe samopoczucie robimy sobie „bekę” i jeden z nas udaje piknika zadając pytania „Ile trwa pierwsza połowa?”, „Dlaczego był aut, jak piłka się odbiła od bandy?” itp. nawet nie wzbudzając zdziwienia innych małokumatych
Po meczu przedzieramy się przez pole kukurydzy i wracamy do Wiednia.
Po drodze na autostradzie fatalny wypadek przed Grazem - dwa auta w tym jedno polskie - poważnie zmasakrowane. Na stacji benzynowej spotykamy jedną z lepszych ekip jaką widzieliśmy na tym wyjeździe: z Płocka. Okazuje się że również inna ekipa na krakowskich blachach miała przygodę w postaci dzika który im uszkodził samochód. Śmieszna sytuacja, bo wezwali pomoc i w jednej chwili na stacje zajechało chyba z 12 samochód psów.
My bez przygód docieramy do Wiednia, a dzień później po pożegnaniu w Klubokawiarni, obiedzie na Słowacji, zmęczeni trafiamy do Polski.
Uff, dobrze że następne mistrzostwa w RPA – jak awansujemy przynajmniej pojedzie konkretna ekipa.
and
Ostatnio zmieniony 24.06.2008, 16:25 przez
ginger, łącznie zmieniany 1 raz.