Fuck Euro
No bo z czego my niby rzekomo mielibyśmy się cieszyć? Już pierwsze „objawy” Euro dały nam się mocno we znaki. Chyba każdy pamięta wielką klęskę projektu Euro 2012, która została bezlitośnie zdemaskowana na polskich stadionach. To my, jako jedyna grupa społeczna, mieliśmy odwagę i możliwości, by powiedzieć otwarcie – nowe obiekty to buble, dróg nie ma, autostrady to farsa, a stan gospodarki – mówiąc bardzo delikatnie – pozostawia wiele do życzenia. Zresztą, same nowe stadiony to żadna frajda. Monitoringi, brak sektorów dla gości, pleksi, wszędobylscy stewardzi i dwupoziomowe trybuny nie mają nic wspólnego z legendarnym, typowo polskim klimatem, który wzbudzał podziw reszty Europy. Nawet jeśli puścimy płazem zniszczenie naszych ukochanych stadionów i zastąpienie ich hipermarketami, nie można zapominać jak brzemienne w skutkach było nasze sprzeciwianie się propagandzie sukcesu. „Chuj z gospodarką, chuj z bezrobociem, najważniejsza jest kara za transparent na płocie” to przecież nie jest fikcja, tylko prawdziwa reakcja władz na krytykę ze strony niepokornych trybun. Nagonka, rozpoczęta właśnie na kilka lat przed Euro trwa zresztą do dziś, zataczając coraz szersze kręgi i przekraczając kolejne granice absurdu.
Zaostrzone wyroki, czy ograniczanie wolności słowa to zaledwie wierzchołek góry lodowej, u których podstaw znajduje się nachalne zmienianie mentalności kibiców, rozbijanie ich od środka niczym grupy przestępczej, pozbawianie ich liderów, czy możliwości spotkań, choćby na marszach czy manifestacjach, które są natychmiast obstawiane przez policję. Gdy w świetle kamer mówi się o licznych udogodnieniach dla kibiców, strefach w których będzie można nawalić się chrzczonym browarem i wyremontowanych (ahaaa) drogach, gdzieś w cieniu trwa walka o trybuny, gdzie używa się wszystkich dostępnych broni. Inwigilacja, śledzenie, fabrykowanie dowodów, czy zmyślanie zeznań – a do tego jeszcze przymus bezpośredni, siniaki u Starucha, gaz pieprzowy, szczekaczki i ultranowoczesne zbroje policyjne. W tle wielkiej imprezy trwają dramaty niesłusznie skazanych, a jedynymi zadowolonymi w 100% pozostają rządzący i ich klakierzy, jak mantrę powtarzający „nie zepsujmy tego święta narzekaniem”.
„Fuck Euro” nie wynika jednak wyłącznie z postawy kibicowskiej – to, że ten turniej nie jest dla nas było przecież wiadomo od miesięcy. To hasło to przede wszystkim wyraz wkurwienia zwykłego Polaka, z którego podatków nie zrobiono niemal nic. Podwykonawcy, ludzie którzy powinni zarobić na tej wielkiej imprezie i napędzić gospodarkę nowymi projektami nie dostają pieniędzy. Rząd jest zadowolony, bo na przetargach bogatymi ludźmi stało się wielu jego przedstawicieli, a wykonawcy zacierają ręce, bo co i rusz otrzymają premię, mimo że wszystkie plany są o lata świetlne od pomyślnego dopięcia. Zagłębie Lubin śpiewa: „na co nam to euro, na co te stadiony, w kraju będzie kryzys, Tusku pierdolony” i trudno z nimi dyskutować. Euro przyniesie nam wyłącznie straty – nam jako kibicom, nam jako Polakom. Dlatego, wielce zdziwieni – zrozumcie, że brak zainteresowania eurohucpą wśród naszej kibicowskiej braci to rzecz normalna, wynikająca z refleksyjnego przyjmowania rzeczywistości, analizowania zysków i strat oraz patrzenia głębiej, niż tylko na ekran wyświetlający propagandowe agitki rządowe w telewizji TVN24.