GymBeam

WYJAZDOWICZE WSPOMNIENIA Z REPREZENTACJI (1)

Kiedyś już pisałem do „Wyjazdowiczów” o moim klubie. Tym razem, jako że troszkę było mi dane pojeździć także na kadrę, garść historyjek z wojaży za biało-czerwoną reprezentacją.
Jednym z fajniejszych wyjazdów była wyprawa autobusowa do Szwecji. Autokar startował z Katowic, a jechała nim mieszanka z bardzo różnych polskich klubów. Guru tego i wielu innych wyjazdów był D. z Bytomia, kibic Górnika Zabrze, zawsze z obowiązkową 5-litrową banieczką (ze spirytusem) i zajebistym gadanym, a że autokar miał mikrofon, to była kupa śmiechu z opowiadanych historyjek i nikt się nie nudził. Potem trochę pooglądaliśmy z kaset VHS pornusy, aż w końcu było Świnoujście, prom i przeprawa przez Bałtyk. Dobiliśmy do brzegu w Ystad, no i wtedy się zaczęło. Jeszcze na pokładzie za bary wzięło się dwóch kibiców (Rakowa i Stali Mielec), kilku kolejnych typów interweniowało, swoje dorzuciła też ochrona, która zresztą oberwała po zębach. Jakoś udało się zapanować nad nerwami, to bardzo dobrze i rozsądnie, bo nasz autokar właśnie zjechał na brzeg i stanęliśmy do odprawy granicznej. Czas się ogarnąć, swoje sprawy zdążymy załatwić przecież potem... I wtedy osłupiałym celnikom i różnej maści turystom ukazał się iście niezwykły widok. Oto bowiem z autokaru wyleciało z hukiem parę osób i zaczęło się napierd..., kilka metrów od budki granicznej ;-) Dym nie jakiś tam wielce krwawy, ale ze względu na jego niecodzienną lokalizację, na pewno każdy kto tam był ma to w pamięci. Autokar nasz musiał zjechać na bok i czekając na psy powoli żegnaliśmy się już z meczem, Sztokholmem i w ogóle z dalszą podróżą. Szwedzkie policjanty zrobiły nam jednak niespodziankę i puściły nas wolno, dzięki czemu 2 osoby załatwiły sprawę między sobą na łące na najbliższym postoju i dalej było już lajtowo.
Rok później jedziemy busem w 15 osób do Irlandii Północnej, znów mieszanym składem, który częściowo pokrywał się z tym ze Szwecji. Tak na marginesie, byliśmy prawdopodobnie jedyną zorganizowaną grupą, która dotarła wtedy do Belfastu z Polski drogą lądową. Jednak zanim tam dotarliśmy, zrobiliśmy sobie dłuższy popas tuż przed granicą, w Zgorzelcu, na stacji Orlen, blisko jakiegoś hipermarketu. Fajna dupa czyściła swoje auto i właśnie polerowała rurę wydechową dobrego sportowego wózka ;-) Jeden z nas zaproponował jej, że” jak chce, to może wyczyścić jeszcze 15 rur”. Wybór obiektu do żartów był nietrafiony, bo już kilka minut później mieliśmy okazję do bliższego zapoznania się z tamtejszymi „chłopakami z miasta”, którzy nie dyskutowali zbytnio, tylko od razu użyli argumentów w postaci krzesełek. Zaskoczenie było kompletne, a nasza porażka definitywna, paru z nas rwąc stamtąd okrążyło stację dookoła. Było parę kontuzji, w tym jedna poważniejsza, która dotknęła akurat niefortunnego żartownisia...
Najbardziej kultowym, wspominanym po dziś dzień wyjazdem, była daleka wyprawa na Zakaukazie, do Baku. Było nas tam bodajże 12 osób (w tym jedna kobieta), znów skład w większości znający się z poprzednich wspólnych eskapad na kadrę. Tym razem było „na bogato”, bo lecieliśmy samolotem, z przesiadką w Moskwie. Już na Okęciu czterech kolegów kupuje bilet na parking strzeżony: „5 dób poproszę” brzmi całkiem jak zamówienie w burdelu. „Jak to, przecież was jest tylko czterech”, oznajmia więc wesoły cieć z parkingowej budki :-). Pierwszą nockę spędzamy na moskiewskim lotnisku międzynarodowym (gdzie kanapka kosztuje kilkadziesiąt złotych), śpimy na ławkach, lub gdzie popadnie, a rano jeden z nas budzi się bez biletu, drugi zostaje z nim w Moskwie i tym „sposobem” nasz skład uszczuplił się o dwie osoby! Nic wesołego, ale czasem i takie przygody spotyka się na kibicowskim szlaku.
My tymczasem w Baku rozkręcaliśmy się na dobre. Jedziemy na mecz młodzieżówki, wywieszamy flagi na pustawym stadionie, po czym przychodzą psy i każą nam się wynosić na drugą stronę stadionu, gdzie widniała jakaś grupka Polaków. Przenosimy się więc na drugą stronę i od samego wejścia na sektor mordy cieszą nam się od ucha do ucha. Oto bowiem mamy za sąsiadów Listkiewicza, Kolatora i inne szychy z PZPN, gazet itp. itd. Wielka to była dla nas okazja do żartów i kpin i na pewno warto było przelecieć tyle kilometrów, by móc popatrzeć z bliska, jak Listek nerwowo przygryza cygaro ;-)
Na tym wyjeździe PZPN chciał nas zresztą nieźle oskubać na biletach, które oferowali nam jeszcze w Polsce po 72 zł! Na nasze szczęście nie skorzystaliśmy i w kasach stadionu kupiliśmy sobie przed meczem bilety, a kosztowały one całe... osiem złotych. Niektórzy brali po kilka sztuk, argumentując „a co tam, sprzedam sobie z zyskiem na Allegro” ;-)
Na meczu kumatych ludzi było nie więcej niż 20. To zajebista frajda, dziś coraz trudniej o taki wyjazd, gdy nawet na towarzyskich meczach melduje się po kilkuset Polaków. Jednak oprócz nas była też wycieczka z szalikami z logo TPSA, przez które sporo się nacierpieli. Azerscy milicjanci nie kryli zaskoczenia wydarzeniami w polskim sektorze. Bo oto ktoś kurczowo trzymający się niepoprawnego szalika ciągany jest po krzesełkach, inni zbierają klapsy, za chwilę telekomunikacyjne szarfy fruwają po sektorze. Jeden piknik z „tepsy” wolał opuścić stadion przed ostatnim gwizdkiem, a jego prześladowcą był koleś z Włókniarza Częstochowa. Był też obecny pewien znany wyjazdowicz z Tychów, upomniany z powodu tego, że na kadrze nosi replikę Liverpoolu, zamiast reprezentacji. Uwaga może i słuszna, gdyby nie fakt, że upominający ubrany był w t-shirt kibicowski Atletico Madryt ;-)
Azerbejdżan to kraj muzułmański, wszyscy mężczyźni oprócz dzieci noszą obowiązkowo długie spodnie. Nic więc dziwnego, że nasze krótkie spodenki budziły emocje, a wśród młodych dziewcząt wręcz sensację :-) Granice wytrzymałości na prawie nagie męskie ciało przetestował jeden z naszych, który w samych slipkach przeszedł się do hotelowej recepcji, wywołując panikę u pracującej tam kobiety, która z piskiem umknęła na zaplecze. Dużo więcej naszych dwóch „reprezentantów” obiecywało sobie po dziwkach poznanych wieczorem w klubie o bombowej nazwie „B-52”. Pojechali więc z nimi na jakieś pokoje, jednak po kilku minutach ostrej zabawy dziewczęta miały ponoć dosyć i głośno prosiły polskich chłopaków, aby już zeszli i dali im spokój :-)
Swoją historię miał też powrót. Już na lotnisku okazało się, że lecimy razem z grupą jakichś Polaków, którzy na meczu siedzieli na trybunie głównej. Nie wiemy tak do końca kto tam był, ale poznaliśmy paru dziennikarzy i uroczą prezenterkę z TV, która w samolocie usiadła koło nas i M. i M. bezczelnie kleili się do niej przez cały lot i z bliska przyglądali się z góry jej cyckom. Zresztą zbytnio nie protestowała. Mam nawet fotkę, ale niestety nie dam jej do druku ;-)
Była też podniebna awantura 10 000 metrów nad ziemią, znów ktoś tam od nas „darł koty” z jakimiś polskimi piknikami, a rosyjskie stewardessy nie bardzo umiały zapanować nad sytuacją. Zresztą potem jakiś dziennikarzyna to wszystko opisał, bodajże w „Gazecie Krakowskiej”, ubierając nasz udział na tym meczu i w tym locie w skrajnie-prawicowe szaty. A to przecież tylko wesoła gromadka fanatyków wracała sobie z jednej z najfajniejszych eskapad życia do domku.
P. (GKS Bełchatów)

Artykuł jest własnością magazynu dla kibiców „To My Kibice”.